6088

La Paz, 16 lipca 2010

Od tamtego czasu minęły ponad dwa tygodnie, a ja wciąż masuję swój duży palec u lewej nogi, żeby przywrócić mu czucie. Diagnoza – delikatne odmrożenie. Cena jaką niekiedy trzeba ponieść idąc wysoko w góry.

Huayana Potosi, 6088 m n.p.m., położyła kres naszym trwającym już od jakiegoś czasu sprzeczkom o dalszą trasę podróży. Michałowi zależało na Boliwii, po której ja podróżowałam kilka lat temu przez dłuższy czas. Boliwia jest fascynująca, ale i wymagająca. Rozmowy nad sensem i motywami odwiedzenia tego leżącego wysoko w Andach kraju ustały w Chile, gdy spotkaliśmy dwójkę młodych Belgów, którzy z błyskiem w oku opowiedzieli nam o magicznej górze – Huayana. Błysk pojawił się nagle i w moich oczach, a Michał wiedział, że Boliwię ma jak w banku.

Zrobiliśmy mały rekonesans agencji oferujących wyprawę na szczyt. Adolfo, właściciel „Adolfo Andino” ujął nas swoim profesjonalizmem, a raczej wziął na dobry marketing. Jesteśmy nieźle zaklimatyzowani, bo od ponad tygodnia przemierzamy boliwijskie Altiplano, rzadko zjeżdżając niżej niż 4000 m. Robimy jeszcze tylko mały obchód po La Paz w poszukiwaniu prawdziwej czekolady oraz baterii i jesteśmy gotowi na spotkanie z górą.

Rozklekotanym samochodem przedzieramy się przez tumany kurzu. Zatrzymujemy się co jakiś czas, aby popatrzeć na ośnieżony ogromny szczyt wyrastający na horyzoncie. Coraz głębiej wjeżdżamy w mgłę kurzu, tymczasem Huayana Potosi zdaje się rosnąć w oczach. Docieramy do pierwszego base campu, gdzie do naszego samochodu podchodzi niski, krępy Boliwijczyk, który przejmuje od kierowcy mały karton z prowiantem. Rodolfo, nasz przewodnik wydaje się nas nie zauważać, ignoruje również nasz „hola”. Nic to myślimy sobie, może zły dzień ma.

Po skromnym posiłku wskakujemy w odblaskowe stroje przypominające kombinezony narciarskie z lat osiemdziesiątych, czekany w dłoń, raki na plecy i marszem do jęzora lodowca. Przechodzimy krótkie przeszkolenie podczas, którego Rodolfo wypowiada minimalną ilość słów i dostajemy tak zwany czas wolny. Wspinaczka lodowa sprawia mi dużą frajdę. Ku własnemu zdziwieniu nie czuję strachu przed stromizną, a każda kolejna ścianka daje mi ogromną satysfakcję. Po powrocie do schroniska jemy kolację. Przy stole siedzi kilka osób z całego świata, niewielu jest przypadkowych turystów, raczej sami zapaleńcy-alpiniści. Nad drewnianym stołem unoszą się historie. Że Messner poszedł zbyt bardzo w politykę, jak najtaniej wejść na Aconcaguę, o tym, że wielu Polaków zdobywa najwyższe szczyty świata zimą, itd. Przewodnicy siedzą w swojej grupce i też rozmawiają, oprócz Rodolfo, który milczy. Wymieniają się opiniami na temat bardzo intratnej pracy tragarza w Argentynie, czy tego, że prowadząc gringo ze Stanów Zjednoczonych trzeba na każde podejście liczyć dwa razy więcej czasu niż z innymi. W końcu zasypiamy na strychu. Trzydzieści śpiworów. Trzydzieści nadziei na zdobycie szczytu. Za oknem hula mroźny wiatr, a ja zamykam się w ciepłym kokonie.

Drugiego dnia idziemy do wyższego schroniska. Trzygodzinną wspinaczkę urozmaicają piękne widoki. Krajobraz przywodzi na myśl Park Narodowy Mt. Cook w Nowej Zelandii. Szafirowe jezioro wulkaniczne, biały jęzor lodowca spływający do szarego, niewielkiego zbiornika wodnego, kępy wysokich żółtych traw. Docieramy w końcu do schroniska, zbaczając po drodze ze szlaku, ponieważ Rodolfo zniknął nam z oczu. Resztę dnia spędzamy na odpoczynku, zbieramy siły na nocny atak szczytu. Staję na zboczu urwiska, tuż przy schronisku, patrzę w dal i widok wydaje mi się skądś znajomy. Okno samolotu! Taki właśnie krajobraz rozciąga się czasem z okrągłego okna samolotu. Jesteśmy ponad poziomem chmur, coraz bliżej szczytu, coraz bliżej nieba.

Późne popołudnie. Wszyscy przyklejamy się do zachodniej ściany kamiennego schroniska i wystawiamy twarze na silne słońce. Każdy chce wziąć nieco ciepła na zapas, wyciągnąć z niego tyle energii, żeby przetrwać trudny marsz. O 18.00 wszyscy leżymy już w śpiworach, choć króluje bezsenność. Każdy po swojemu zmaga się z wysokością 5400 m n.p.m, prawie nikomu nie udaje się zasnąć. Chrząknięcie, kaszel, ktoś przekręca się z boku na bok. Za oknem, inaczej niż wczoraj panuje złowroga cisza. Znów wszystkie myśli krążą wokół góry, każdy zastanawia się jak będzie, czy uda się dojść na szczyt.

Chyba zasnęłam na jakiś czas, bo słysząc panujące wokół poruszenie przez chwilę nie wiem gdzie jestem, ani co się właściwie dzieje. Gdy łączę chaotyczną układankę w całość, ciężko przełykam ślinę. Więc to już teraz, wybiła godzina zero, również dosłownie. Nadeszła chwila którą w głowie przerabiałam wiele razy, na którą czekałam, której się obawiałam. Huayana Potosi jest uważana za łatwą technicznie górę, na którą nie trzeba mieć górskiego doświadczenia. Wystarczy silna wola. Wystarczy pod warunkiem, że nie zetnie mnie z nóg choroba wysokościowa. Na razie czuję się nienajgorzej, boli mnie trochę głowa, mam lekkie mdłości, ale nie ma tragedii

W ciemnościach, z latarkami na głowach każdy próbuje odnaleźć swój sprzęt. A ja i Wonsu dodatkowo próbujemy odnaleźć Rodolfo, z którym nie jesteśmy w najlepszych stosunkach. Nagle mignął mi, rzucił krótko „Vamos” i zniknął w ciemnościach. Gdy wyszliśmy przed schronisko nie było tam już nikogo. „Rodolfo, Rodolfo…” Nikt nie odpowiadał na nasze wołanie. Dochodziły nas z oddali głosy innych przewodników. Idąc w ich kierunku zeszliśmy na oślep po skalistym, stromym zboczu, gdzie wszyscy zakładali już raki. Nad nami zarysowała się ciemna sylwetka przewodnika. Okazało się jednak, że to Ireneo, drugi przewodnik z naszego biura, z którym Rodolfo postanowił się zamienić na klientów, sam biorąc na linę parę cudownych Argentyńczyków, z którymi zdążyliśmy się już zaprzyjaźnić. No dobra, idziemy z Ireneo. Rodolfo jest już nad nami z Argentyńczykami i pną się pod górę.

Na początku idziemy po lodzie. Nikłym strumieniem latarki migają mi tylko przepastne szczeliny. Potem maszerujemy szeroki stokiem, który na przemian jest stromy, to znów prawie zupełnie płaski. Krok za krokiem. Czuję przypływ adrenaliny, dużo energii. Dziwi mnie nawet, że po dwóch godzinach marszu, niedaleko Campo Argentino, coraz bardziej zwalniamy, stawiamy mniejsze kroki. Aż w końcu niewielka postać przed nami, Ireneo pada na kolana i okropnie kaszle, krztusi się aż w końcu zwymiotuje. Potem serdecznie nas przeprasza i mówi, że musi niestety wrócić do schroniska. Biedak jest przeziębiony, a od kilku dni codziennie wchodzi na szczyt. Organizm się zbuntował.

Poimy go, dajemy cukierki na ból gardła. Ireneo podnosi się w końcu na nogi i słabym głosem nawołuje w ciemnościach Rodolfo. Ten, w typowy dla siebie sposób nie reaguje. Więc Ireneo w akcie desperacji próbuje powierzyć nas przypadkowej parce chilijskich alpinistów. Na szczęście bez rezultatu. I tak stoimy w środku nocy, na środku białej góry, otoczeni gęstą, nieprzeniknioną ciemnością. Nad nami oddalają się jednostajnie malutkie światła czołówek ułożone w harmonijny łańcuch. My stoimy, Ireneo klęczy i wymiotuje. Ja wiem, że do schroniska wrócę tylko, żeby odprowadzić chorego Ireneo, ale zaraz potem chcę na szczyt. Ireneo jeszcze raz nawołuje Rodolfo. Bez odpowiedzi. W końcu Wons wpada w szał i krzyczy naprawdę głośno. Krzyk słyszą Argenyńczycy, którzy siłą zatrzymują przewodnika. Ireneo schodzi do schroniska z pierwszą grupą, która odpuściła dalszą wspinaczkę i zawraca do schroniska. Dochodzimy do przewodnika, który dwie godziny temu nas porzucił, żeby teraz wysłuchać agresywny wykład na temat tego, że na Boliwijczyka się nie podnosi głosu, po czym z wielką łaską podpina mnie i Michała na swoją linę asekuracyjną tak, że teraz, razem z Argentyńczykami jest nas piątka.

Po tej całej przygodzie czuję jeszcze więcej sił, więcej energii. Po kolejnych godzinach monotonnego marszu zaczyna się robić przerażająco zimno, temperatura spada poniżej -20°C. Wbijam tępo wzrok w oświetloną moja czołówką plamę śniegu. Idziemy bardzo wolno, zatrzymując się co kilka kroków. Koncentruję się tylko na śniegu, który niezmiennie jest biały. Podnoszę głowę, z prawej strony rozciąga się przede mną morze światełek. Nie składa mi się to w całość. Myślałam, że ze schroniska wyruszyło najwyżej 30 osób, a tu nagle tylu ludzi, wszyscy rozproszeni w nieładzie? Nie, to gwiazdy, które wydają się być na wyciągnięcie ręki. Z lewej strony wspinacze – zwarty klucz świetlików. Gdzieś dalej szczyt, który musi być już coraz bliżej. Krótki postój. Odwracam się ku podnóżu góry. Daleko na dole migocze całe morze świateł, to El Alto, mieszkańcy stolicy śpią teraz w ciepłych łóżkach. A my krok za krokiem. Płaski fragment, myślę z ulgą. Ale to rozluźnienie okazuje się być zgubne. Dopada mnie ogromna senność. Czuję potężne zmęczenie, idziemy już z ponad sześć godzin. Wychodzą jednak pierwsze zbawienne promienie słońca, rysuje się kontur szczytu. Teraz mam pewność, że się uda. Pokonujemy ostatnią bardzo stroną grań, po której musimy iść zgięci wpół, ponieważ wieje okrutnie silny wiatr. Tutaj, mam pierwszy moment zawahania. Przerażają mnie przepaści po obu stronach grani, przeraża mnie fakt, że muszę stawiać stopę za stopą jak gdybym szła po niewidzialnej linie, że raz jest twardy lód, w który trzeba z całej siły wbijać raki, a raz gołe skały po których się ślizgam na metalowych szpikulcach.

W końcu, za pomocą czekanów, wspinamy się na stromy, wystający szczyt Huayana Potosi. Ten moment wart jest wszystkich ciężkich chwil, słabości i niewygód. Przed nami najpiękniejszy widok, cały świat u stóp i poniżej nas poranne słońce nieśmiało przebijające się przez różowe chmury. Widoczność jest wspaniała, dostrzegamy nawet odległe jezioro Titicaca na granicy z Peru. Nie wiem, czy to złudzenie, ale pierwszy raz dostrzegam kulistość globu ziemskiego. Nagle stwierdzenie „dookoła świata” nabiera innego wymiaru. W tym momencie, stojąc na szczycie, ze łzami przymarzającymi do policzków wiele rzeczy nabiera innego wymiaru. Czy otworzyłam właśnie kolejny fascynujący rozdział życia? Teraz wiem, że na pytanie góry, czy morze, odpowiedź będzie brzmiała: góry! Wyściskaliśmy się z parą Argentyńczyków, łącząc się we wspólnej radości. Nawet Rodolfo przemówił, co prawda krótko, ale zawsze: „Propina por subir a la cumbre” (hiszp. Napiwek za zdobycie szczytu.) Nikt nie wie do końca jak to się stało, ale w rezultacie byliśmy pierwszą grupą, która dziś zdobyła Huayanę. Po nas udało się to jeszcze czterem osobom, reszta z różnych powodów, musiała zawrócić.

Huayana Potosi nie jest górą trudną technicznie i zdobycie szczytu nie wymaga ani nadludzkiego heroizmu ani nadzwyczajnego przygotowania fizycznego. Potrzeba jednak sporo zaparcia i silnej woli, której nie wszystkim starcza. Nam się udało! A mój palec powoli odzyskuje czucie, więc czas na kolejne wyzwanie. Jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem to za jakiś czas, planujemy wejście na drugi najwyższy szczyt Ekwadoru, czyli Cotopaxi (5897 m n.p.m.).

Agi

P.S. Nie korzystajcie pod żadnym pozorem z usług firmy „Adolfo Andino”! Po powrocie do La Paz dowiedzieliśmy się, że „profesjonalizm” Rodolfo, z którym się spotkaliśmy nie był odosobnionym przypadkiem.

dd

Cmentarz górników z pobliskiej kopalni. W tle jeden z pierwszych widoków na odległą jeszcze Huayna Potosi.

df
fff

W drodze do drugiego schroniska.

Praktyka na lodowcu. W górę..

Praktyka na lodowcu. W górę...

..i w dół.

...i w dół.

ff
Refugio Alto. Ostatni przystanek przed siedmiogodzinnym atakiem na szczyt.

Refugio Alto. Ostatni przystanek przed siedmiogodzinnym atakiem na szczyt.

Zwycięstwo.

Moustache na szczycie.

Ponad chmurami.

Ponad chmurami.

12

Droga powrotna.

Droga powrotna.

14

2 Responses to “6088”


  • A ja się zastanawiam , czy da mi się w końcu wejść na Rysy:)Gratuluję!!!!
    K

  • Kochani, jesteście wspaniali!!! Cokolwiek nie powiecie, że góra nie wymaga przygotowania alpinistycznego itd, to naprawdę był wyczyn! I jeszcze ten upiorny Rodolfo… Czytałam z dreszczami na plecach, naprawdę. Tak się cieszę, że trafiłam na wasz blog i że mogłam was poznać…
    Trzymajcie się dzielnie
    Monika

Leave a Reply