Uciekamy od zbyt komercyjnej jak na nasz gust oferty wyprawy na wielbłądach w głąb pustyni w Jaisalmer i wsiadamy w lokalny autobus do Khuri, osady na zachód od miasta. Pojazd stoi na środku placu targowego, wlewają się do niego chłopi wracający do domów. Wszystkie kobiety w jaskrawobarwnych sari, nie ma ani jednej Induski ubranej inaczej. Wsłuchuję się w ich język. Wiem że to radżastański (devanagari), ale dla mnie brzmi jak hindi. Nie po raz pierwszy podczas podróży czuję się, jakbym miał przytępione zmysły, które nie pozwalają mi zanurzyć się w otaczający mnie świat.
Mamy szczęście, siedzimy. Wkrótce wszystkie siedzenia są zajęte. Ale to nie znaczy, że nie ma „miejsc”, szybko zapełnia się korytarz, potem szoferka kierowcy (7 osób). Ponieważ zabraliśmy nasze rzeczy do środka, wkrótce dwa duże plecaki zamieniają się w kilka dodatkowych miejsc siedzących. Jakiś wąsaty miejscowy niemal siedzi na kolanach Agi. Nie ma miejsc? Skądże. Następni pną się na dach, wrzucają puste bańki po kozim mleku, toboły, torby z warzywami. Jeszcze trzy osoby na schodach, jedna zwisająca na zewnątrz i chyba będziemy ruszać. Ale najpierw trzeba kupić bilety. System sprzedaży przy wejściu jest nieznany. Bilety sprzedaje dwóch Indusów, jeden pobiera opłatę, drugi wydaje bilet. Muszą przejść cały autobus w jedną i w drugą stronę. „Człowiek-guma” to za mało aby oddać ich zdolności.
Zastanawiam się nad różnicami kulturowymi. Jak to możliwe, że nikt nie wpadł na pomysł aby sprzedawać bilety przy wejściu? Bileterów jest dwóch, ale to już mnie nie dziwi. Prawie w każdej taksówce w Delhi siedziało dwóch taksówkarzy. Co więcej, żaden z dwóch bileterów nie był kierowcą autobusu, mimo że jechali nim całą drogę.
Trzy dni później, w drodze powrotnej, tłok był mniejszy. Za to obok mnie siedział czarny kozioł, którego ktoś wiózł na targ.
Michał
a gdzie zdjęcie z kozłem:? choć super czarny Hindus z wązem trochę czarnego kozła przypomina tyle że zamiast bródki ma wąsy:)