Chrystus czy Avril Lavinge?

Rote, 12 lutego 2010

Na Rote znaleźliśmy się zupełnie przypadkiem. Gdy dotarliśmy już na skraj wyspy Flores mieliśmy dziesięć dni do utraty ważności indonezyjskiej wizy. W kraju, który składa się z tysięcy górzystych wysp i gdzie wolno się podróżuje to naprawdę niewiele czasu. W palącym żarze wyruszyliśmy nieciekawymi ulicami Maumere na poszukiwanie agencji lokalnych linii lotniczych. Decyzję o kolejnym kierunku podróży mieliśmy podjąć w zależności od cen biletów. Marzyliśmy o Sulawesi, Molukach, czy Papui-Nowej Gwinei, ale trzeba było zejść na ziemię. Padło na Timor. Zapytałam sama siebie o skojarzenia: egzotyka, nieznane, porwania, pierwotne plemiona. Tak, lecimy do Timoru. Po trzech godzinach dezorientacji i chodzenia od jednego biura do drugiego, gdy byliśmy już bardzo spoceni, zmęczeni i źli, już kupowaliśmy bilet, gdy nagle młoda dziewczyna oznajmiła kojącym głosem, że bardzo jej przykro, ale właśnie nastąpiła przerwa w dostawie prądu i, aby kupić bilet musimy się udać prosto na lotnisko. Podczas godzinnego lotu poczęstowano nas suchą, zwiotczałą bułką i wodą. Potrzebowaliśmy odpoczynku. Wiedzieliśmy, że jak tylko wylądujemy na Timorze, popłyniemy promem na Rote. A na Rote było tak…

Napiera na nas grupa przekrzykujących się, nieco agresywnych wyrostków. Mają grubo ciosane rysy, ciemny kolor skóry i lekko kręcone włosy, co wskazuje na ich Melanezyjskie korzenie. Noszą luźne spodnie, kolorowe koszulki na ramiączkach i czapki odwrócone daszkiem do tyłu. Na szyjach dynda katolicki krzyż. Chodzą na lekko ugiętych nogach i rzadko patrzą w oczy. Teraz akurat patrzą i to głęboko, bo walczą o klienta. Jak zwykle w tego rodzaju sytuacjach wybieramy kierowcę, który stoi z boku. Wsiadamy do bemos, mitycznego pojazdu Indonezji, który jest jednocześnie dyskoteką, miejscem randek, wagarów, źródłem narodzin jednej z indonezyjskich subkultur, w końcu najbardziej popularnym miejskim transportem. Za bilet płaci się raz i można jeździć w kółko po mieście przez cały dzień.

Możemy wybrać między Jezusem Chrystusem, Avril Lavinge i Agnes Moniką (Indonezyjską celebrytką, reklamującą w kraju podobne spektrum produktów, co Sharuk Khan w Indiach) – widniejącymi na tylnych szybach niewielkich autobusów. Stawiamy na Chrystusa. Wsiadamy do środka i zaczyna się jazda. Kierowca i pomocnik – każdym pojazdem rządzi taki duet – zerkają na siebie porozumiewawczo. Ten pierwszy z namaszczeniem wciska przycisk „play”, który dla nas oznacza bardziej koniec niż początek. Z ogromnych, profesjonalnych głośników zaczyna dudnić potworny hałas. Ciężko rozpoznać numer, słuchać tylko monotonne buczenie basów. Przed nami jakieś trzy godziny jazdy. Zapowiada się wesoło, szczególnie, że w bemos nie widać prawie zupełnie nic przez przednią szybę, która podobnie jak cała powierzchnia busika jest szczelnie zaklejona naklejkami, od reklamy Quicksilver przez napisy „No fear no fun” po nazwy zespołów muzycznych „Bonny M”, „Guns’n’Roses”, itd. Co ciekawe, nikomu oprócz nas dudnienie nie przeszkadza. Rząd Indonezji kilka lat temu chciał przerwać praktykę jeżdżących szaf muzycznych. Bezskutecznie. Sprawa skończyła się kilkudniowym strajkiem generalnym kierowców-bemowców. Powiedzieli, że albo będzie muza, naklejki, pluszowe misie i czapeczki daszkiem do tyłu, albo oni to chrzanią. Postawili na swoim. I tak prosto z promu wsiedliśmy do bemosa, który zawiózł nas do wsi Nemberala na wyspie Rote leżącej niedaleko Timoru Zachodniego. Na tylnej szybie pojazdu, w przezroczystych fragmentach Chrystusa – dłoniach i aureoli, wyłapuję przelatujący za oknem krajobraz. Rote jest niezwykle egzotyczna, przywołuje na myśl Czarny Ląd. Czerwona, gliniasta ziemia porośnięta jest krótką gęstą trawą w butelkowym kolorze. Jest sucho i upalnie.

Właśnie tam znajdujemy nasze Shangri-la. Oprócz nas na niemałej wcale wyspie nie ma żadnych turystów. W sezonie miejsce zamienia się w raj dla surferów, ale wciąż docierają tu tylko ci najwytrwalsi, najbardziej zdeterminowani. Mieszkańcy Nemberali są zrelaksowani i nigdy z niczym się nie spieszą. Głównie spędzają życie na patrzeniu. Patrzą albo przed siebie albo w chmury leżąc na prowizorycznych łóżkach plecionych z liści palmy lontar albo na wzniesionych na podwórku nagrobkach pod którymi spoczywają najbliżsi, którzy odeszli. Podobnie jak mieszkańcy innych wysp Pacyfiku często zastygają w pozbawionym wszelkiej motywacji, bezmyślnym bezruchu. Zawsze w cieniu drzewa. Cień sprawia bowiem, że na wyspie można przeżyć. Z letargu wyrywa ich tylko na chwilę nasz widok i wtedy wyrzucają z siebie pełne energii „Hi Mister, Hi Missy”, aby za chwilę znów zamrzeć w bezruchu. Pomiędzy dość prymitywnymi glinianymi chatami ciągną się pasy gajów palmowych wśród których biegają świnie, kozy, psy i krowy. Sielska wieś.

Rozklekotanym, pozbawionym hamulców i prędkościomierza motorze mkniemy mijając kolejne małe wioski rybackie. Nieśpiesznie przecinamy fale gorącego powietrza, tankując od czasu do czasu na rozstawionej przy ścieżce prowizorycznej stacji benzynowej składającej się z bambusowej półki i kilku plastikowych butelek z benzyną. Poszukujemy plaży w okolicach wioski Boa. W końcu docieramy do celu, do szerokiej bezkresnej plaży tylko dla nas. Biały, niemal aksamitny piasek, akwamarynowa ciepła woda – nasz prywatny raj na ziemi. Michał płynie wpław na poszukiwanie rafy koralowej, a ja wypisuje na piasku złote myśli i gapię się dziesiątki rozgwiazd wyrzuconych na brzeg. Ale to co najsilniej utkwiło nam w pamięci nastąpiło kilka dni później.

Agi

Kolorowy duet jednego z bemos.

Kolorowy duet jednego z bemos.

Zachód słońca w Nembrali.

zachód słońca w Nembrali

2

3

4

5

Michał i jego świnia

Michał i jego świnia.

7

8

9

10

11

12

0 Response to “Chrystus czy Avril Lavinge?”


  • No Comments

Leave a Reply