Favela Rocinha

Rio de Janeiro, 5 czerwca 2010

Nie możemy opuścić Rio bez wizyty w faveli. Zastanawiamy się, czy nie spróbować dostać się tam na własną rękę, ale moglibyśmy najwyżej dyskretnie się rozglądać, udając zwykłego przechodnia, zostawiwszy wszystkie wartościowe rzeczy w hostelu. To nie dla nas. Chcemy zdjęć i nie chcemy bez celu błądzić po wąskich uliczkach, bez pojęcia gdzie należy wchodzić a gdzie pod żadnym pozorem nie wolno. Krótko mówiąc, potrzebujemy przewodnika i najlepiej, aby to był ktoś stamtąd, z drugiej strony barykady.

Zaczynamy szukać. Hiszpański pomaga tam, gdzie już nikt nie mówi po angielsku. Przekręcamy słowa tak, aby brzmiały po portugalsku i zazwyczaj się udaje. W końcu dostajemy telefon do Briana. Chłopak pracujący w naszym hostelu mówi, że Brian to profesjonalista, zna favelę Rocinha jak własną kieszeń.

Punktualnie o 12.00 czeka na nas przed hostelem. Wysoki, chudy, ubrany na sportowo (długie białe skarpety i sportowe buty przywodzą mi na myśl ojczyźniany styl dresiarzy). Wytatuowane ręce i nogi. Żel na włosach, kolczyk w uchu. Mówi po angielsku z amerykańskim akcentem. Wsiadamy do samochodu. Po drodze wyjaśnia nam jak mamy się zachowywać:

– Możecie robić zdjęcia, ale musicie uważnie słuchać. Kiedy powiem że nie można, nie wolno wam pstryknąć ani jednej klatki. A kiedy będziemy przechodzić przez niektóre ulice i placyki, w ogóle schowajcie aparaty.

Zasypujemy go pytaniami o „turystykę do faveli”. Brian odpowiada, że jest kilka biur podróży, które to robią, ale muszą płacić Kingpinowi (tak Brian określa „narkotykowego króla” faveli) prowizję od każdej wycieczki. On nie musi. Zna tam wszystkich. Pół Amerykanin, pół Brazylijczyk, pół życia spędził na plażach Rio grywając z chłopakami z faveli w siatkę. Później, gdy już przestali grywać nadal ich odwiedzał i kumplował się z nimi. Jeden z 9 osobistych ochroniarzy Kingpina jest jego dobrym przyjacielem. Od czasu do czasu kupuje chłopakom markowe ciuchy sportowe w dowód wdzięczności za umożliwienie pokazania obcym Rocinhi. Najbardziej lubią markę „Quicksilver”.

Zostawiamy samochód na jednej z pierwszych ulic faveli, która wije się w górę, aby zniknąć pośród kwadratowych, niedokończonych budynków. Szybko dochodzimy do zakrętu, z którego jest piękny widok na miasto i na morze. Przy murku ustawiono stoisko z ulicznym jedzeniem, gra radio. Obok na stołku i na dwóch płóciennych, rozkładanych krzesłach, siedzi trzech nastolatków. Mogą mieć około 12 lat. Jeden ma plecak a na pasku dostrzegam przyczepioną krótkofalówkę. Na kolanach trzymają zmięte bluzy. Przechodzimy obok, Brian przybija piątkę z jednym z nich, drugi pozdrawia go po imieniu.

– Watchers. Stoją najniżej w hierarchii gangu, ale oni dopiero zaczynają. Pod bluzami chowają broń. Ich zadaniem jest wypatrzenie jakiegokolwiek zagrożenia dla faveli. To znaczy policji, albo rajdu z konkurencyjnej faveli. Wyobraźcie sobie, macie kilkanaście lat, w domu bieda że aż piszczy, a tu wam oferują regularną pensję i jeszcze możecie chodzić z gunem przy pasie. Kuszące?

Na pytania o policję, Brian uśmiecha się.

-To tylko jeszcze jeden gang w Rio. Robią obławę w faveli średnio raz w miesiącu, ale najczęściej to farsa. Trochę postrzelają i koniec. Boją się bardziej niż zwykli mieszkańcy tego miejsca. A najczęściej wygląda to tak, że dzwonią, do któregoś z przybocznych Kingpina, mówią mu że będzie wjazd tego i tego dnia i żeby zostawili trochę koki, żeby było co prasie pokazać, to będą mieli spokój przez jakiś czas. Ale czasami przychodzi rozkaz z góry, z policji z Brazylii, albo jak stanie się coś grubszego i wtedy w Rocinhi robi się gorąco. Przyprowadziłem tu kiedyś kilku Australijczyków, tak jak was dzisiaj, i widzieli autentyczną strzelaninę. Schowaliśmy się za murkiem a potem kontynuowaliśmy wycieczkę. O helikopterze na pewno słyszeliście? Niee?! Myślałem, że to było na wszystkich kanałach. To była duża obława kilka miesięcy temu. Wozy pancerne, szwadrony specjalnych oddziałów, helikoptery. Chłopaki Kingpina zestrzelili jeden z bazooki. Wiecie, normalnie Black Hawk down.

Dochodzimy do skrzyżowania. W lewo uliczka idzie w dół, aby wniknąć w gąszcz nawarstwiających się jeden na drugim domków. W prawo ulica wspina się nadal w górę, wokół wzgórza. Im wyżej tym domki bardziej walczą o przestrzeń z gęstą dżunglą piętrzącą się nad nimi ze wszystkich stron. Pokazujemy pytająco na duży parking, na którym stoją samochody, jakich nie powstydziłaby się brazylijska klasa średnia.

– Taa. W faveli sporo ludzi ma dobre fury. Najczęściej idą do salonu i biorą kredyt na fałszywe papiery, albo na babcię, która ma ustalone prawo do emerytury. Wpłacają pierwszą ratę i na razie. Przecież żaden komornik nie przyjdzie do Rocinhi i nie zapuka do drzwi pytając, czy może zabrać autko. I tutaj dochodzimy do sedna sprawy. Spójrzcie wokół. Wszędzie setki domów, a nie widać stąd nawet 1/3 całej faveli. Rocinha to fenomen. Największa favela w Brazylii, jedyna o tak hierarchicznej strukturze i wewnętrznej władzy. To państwo w państwie. A ludzie mieszkają tutaj, gdyż tu jest dużo łatwiej niż na zewnątrz.

Przejeżdża jakiś gość na motorze, wita się z Brianem, który na chwilę przerywa swój dyskurs i zapala papierosa (odpala jednego od drugiego). Po chwili wracamy do tematu. Brian nie przestaje nas zadziwiać swoją wiedzą na dosłownie każdy poruszony przez nas temat dotyczący faveli.

– A tak, mówiłem że tu jest łatwiej. Patrzcie: prąd za darmo, widzicie te kable? Żaden elektryk nie rozwikła skąd, kto i ile energii elektrycznej dostaje. Kiedyś wysłano tutaj ludzi, aby zainstalowali liczniki, porwano ich i miasto musiało płacić okup. Teraz chłopcy z administracji podobno aż się biją, żeby być tu wysłanym, gdyż pracownik ma prawo do dodatkowej pensji tytułem rekompensaty, wiecie, prace w stresie, narażenie życia, itd. No więc prąd za darmo. Od lat mają za darmo telewizję, kablówka, wszystkie kanały świata. Ponoć to polityka ratusza, żeby jak najwięcej czasu spędzali w domu i nie popełniali wtedy przestępstw. Podatków i innych opłat komunalnych nie płacą w ogóle, bo oficjalnie, to jest niezamieszkana dolina, tutaj nikt nie dostał pozwolenia na budowę, nie ma tytułu do gruntu, tych domów nie ma. Ja za mój mały apartament bulę od cholery, jeszcze telewizja, parking, itd. A ci tutaj, jakby tego było mało, mają najpiękniejszy widok na Rio, spójrzcie, Christo, Pan de Azúcar, morze, skały i jezioro. I miasto. Widzicie ten dom przy bramie wjazdowej do faveli, tam obok parkingu? Całkiem zadbany, nie? Trzy piętra i w ogóle. Rodzinka która tam mieszka, ma dwa lokale w centrum Rio, wynajmuje obydwa a żyje tutaj, bo tutaj wszystko jest za prawie darmo. Ponadto tam na zewnątrz byliby tymi gorszymi, wśród mieszkańców wysokich apartamentowców. A tutaj są zamożni.

Nie dajemy za wygraną. Tu nie może być tak różowo.

– Nie no pewnie, są dragi, czasami strzelanina. Ale generalnie jest ład i porządek. Kingpin trzyma ludzi krótko, katalog kar za przewinienia nie jest zbyt zróżnicowany, najczęściej, tzw. mikrofala. Gościu, który złamał zasady jest torturowany, wsadzany do jednej z grot w okolicznych wzgórzach w starej oponie i podpalany. Mikrofala. Dlatego tutaj jest bezpieczniej niż w jakimkolwiek innym miejscu Rio. To na Copacabanie, na Ipanemie mogą was skroić chłopaki z faveli, ale nie tutaj. Są rulsy: za kradzież mikrofala, za uwiedzenie żony sąsiada, mikrofala. Jak pokażesz obrączkę ślubną – mówi do Agi – nikt cię nie tknie. Jakby jakiś szczeniak ukradł wam aparat, szybko dowiedzielibyśmy się, który to. Ale chyba nie zawsze warto dochodzić winnego, jeżeli okaże się że chłopak ma 12 lat, w dodatku był naćpany i wiecie że skończy w mikrofali.

Dochodzimy do kolejnego zakrętu drogi, tym razem naszym oczom ukazuje się widok na drugą stronę miasta, w stronę Parque de Tijuca. Daleko w dole widzimy drogie apartamenty w 20 piętrowych budynkach przy plaży. Brian się śmieje:

– Przyprowadziłem tu kiedyś Francuzów i myśleli, że te wysokie bloki to favela. Podobno u nich tak wyglądają slumsy, w których mieszkają Marokańczycy. A „malownicze” chałupy faveli wzięli z daleka za osiedle domków jednorodzinnych.

Zatrzymujemy się na chwilę przy grupce nastolatków słuchających głośno muzyki, siedzących na murku. Brian wita się ze wszystkimi. Nagle zza rogu wychodzi dwóch starszych chłopaków. Brian szepce, żeby nie robić zdjęć. Przechodzą, kiwając w naszym kierunku głową. Jeden z nich ma przewieszony przez ramię karabin.

– To żołnierze. Ci już zarabiają całkiem niezłą kasę, na pewno więcej niż na kasie w supermarkecie. Zresztą roczne przychody faveli z dragów to 1,2 mln reali [nie odpowiadamy za prawdziwość przytoczonych przez Briana danych]. Do pensji mają jeszcze imprezki z darmowym piwem, czasami trochę koki, paliwa do motoru, laski na nich lecą. No i nie płacą podatków.

Skręcamy w lewo i schodzimy w dół, zagłębiając się momentalnie w labirynt wąskich uliczek. Żadna nie prowadzi prosto, lecz wiją się w górę i w dół, niektóre kończą się niespodziewanie ścianą, inne rozdzielają się na kilka następnych a niektóre znowu skręcają pod kątem 90 stopni i zmieniają się w schody. Mijamy zakład fryzjerski, w którym Agi robi zdjęcie i wpadamy na naćpaną dziewczynę, która idzie zataczając się w jednym klapku. Jej oczy błyszczą, uśmiecha się sama do siebie, zupełnie nie zwraca na nas uwagi. Ściany nieotynkowanych domów upstrzone są napisami.

– Większość tych tagów, to podpisy żołnierzy Kingpina albo dilerów. Znam chłopaków. Tutaj napis „Clono”. To podpis jednego z dwóch rudych bliźniaków w służbie króla. Stąd „klon” bo jego brat jest identiko.

Przechodzimy obok wypalonego budynku, na nieistniejącej werandzie stoi jedynie pogięte plastikowe krzesło. Nasz przewodnik wyjaśnia, że to miał być dom kultury, miasto jak zwykle zaczęło jakiś projekt, ale nigdy go nie dokończyło. Wchodzę do środka, w pustym, okopconym pomieszczeniu pełno worów ze śmieciami, gigantyczne szczury pryskają spod nóg.

Kluczymy dalej wśród uliczek, które oficjalnie nie istnieją. Drogę zawalają wory śmieci, wzdłuż płynie otwarty ściek. Przypominają mi się Indie, tylko że tam tak wyglądają legalne miasta.

Po chwili dochodzimy do prześwitu, w którym nie postawiono żadnego domu, dzięki czemu otwiera się przed nami wspaniały widok na główne wzgórze faveli. Domy pną się na całej wysokości wzgórza, niekiedy kolorowe, ale częściej szarobure, różnych wysokości, grubości, szerokości, z niebieskimi zbiornikami na wodę umieszczonymi na dachach. Gdzieniegdzie dostrzegam małych ludzi w oknach, grillujących na dachach, tańczących na tarasach. Czasami przemyka jakiś samochód, ukazując się i znikając w wąskich uliczkach. Stąd wydaje się nieprawdopodobieństwem, aby tam, na tak stromym wzgórzu, była jakaś droga. A jednak.

– Pewnie nie jesteście fanami komiksów? Lubisz? A znasz…? Tak, filmowa adaptacja „Hulka” z Edwardem Nortonem. Stąd właśnie nakręcono widok na favelę, który otwiera sceny pościgu w Rio.

Rozglądam się i obok widzę niedokończony dom, z którego dachu wystają pręty z betonu. Stamtąd widok będzie jeszcze lepszy. Przekonujemy Briana, aby w przerwie między papierosami spytał się rodziny, czy możemy wejść i popatrzeć. Gospodyni godzi się i przepuszcza nas furtką na schodki prowadzące na dach. Wchodząc zerkamy przez okno. W środku, na ścianie tego lichego domku, zbudowanego z nierównych i nieotynkowanych cegieł, wisi 42 calowa Sony Bravia, do której przyczepiono ogromne głośniki.

– A nie mówiłem, że tutaj dobrze się żyje?- Brian wchodzi za nami na taras widokowy.

Idziemy dalej, wymijamy pijanego gościa, dwukrotnie chowamy aparaty, gdyż mijają nas uzbrojeni chłopcy. Każdy ma krótkofalówkę, widzę kałasznikowa, jakiś pistolet maszynowy i chyba AK-47. Patrzymy przed siebie w mur, mijając się z nimi w wąziutkiej uliczce, gdzie dachy przeciwległych domów niemal zamykają się nad nami, tworząc tunel. Mijamy ludzi, którzy często uśmiechają się do nas, pozdrawiają.

– Wkrótce dojdziemy do pewnego miejsca, gdzie zasady trochę się zmienią. Schowajcie aparaty i w ogóle ich teraz nie używajcie. Nie zatrzymujcie się i idźcie cały czas za mną. Wejdziemy na spory placyk, od razu skręcimy w lewo i podejdziemy do baru. Tam sobie usiądziemy i będziecie mogli trochę się rozejrzeć. To główne miejsce handlu dragami. Po prawej stronie sprzedawany jest kiepski towar a po prawej kupuje się dobrą, czystą kokę z Kolumbii, oczywiście odpowiednio droższą. Ale i tak dziesięć razy tańszą niż u was.

Ruszamy, przyczepia się do nas jakaś starowinka, albo upośledzona, albo pod wpływem czegoś, wczepia się paznokciami w moją koszulkę i brnie za nami, nie mogę jej odczepić a Brian idzie dosyć szybko. W końcu mi się udaje przed samym prześwitem placu. Odwracam się do przodu i widzę obok Agi plecy barczystego chłopaka w wojskowej kurtce i szortach. Na plecach ma wyrzutnię rakiet!

Wchodzimy na plac, podchodzimy do baru, zamawiamy sobie asai (pyszny deser ze zmrożonego owocu przypominającego borówkę posypany granolą czyli muesli). Siadamy na schodkach. Obserwujemy plac. Siedzimy w milczeniu zszokowani liczbą ludzi z bronią. Naliczyłem dwunastu uzbrojonych mężczyzn, trzy bazooki. Rozmieszczeni w różnych miejscach placyku, wydają się pochłonięci rozmową, ale uważnie obserwują teren. Wmieszani w tłum przechodniów i robiących zakupy na okolicznych straganach, nie rzucają się w oczy. Jeden z chłopaków z karabinem przewieszonym przez ramię wykręca motor i odjeżdża. Na szyi dynda mu ogromny złoty łańcuch z jeszcze większym złotym orłem.

– Tak, to złoto.- Brian przytakuje.- Jest tutaj grupka gości, taki gang w gangu, którzy wyróżniają się tym, że kapie z nich złoto. To ich nobilituje. Jeden z nich ma nawet kolbę karabinu wykonaną ze złota.

Nie możemy uwierzyć w to co widzimy. A przecież to nie jest Afryka, tylko jedna ze wschodzących potęg gospodarczych. Jak to możliwe, że władza toleruje coś takiego?

– A jakie mają wyjście? Widzieliście topografię faveli. To forteca, której nie da się wziąć szturmem. To są wzgórza, porośnięte lasem deszczowym, to setki uliczek, których rozkład znają tylko mieszkańcy, to domy, które stoją wbrew naturze i stanowią naturalny mur. Są połączone sekretnymi przejściami, wokół pełno jest jaskiń, gdzie można się ukryć podczas ataku. Regularne wojsko zdobywałoby Rocinhę dom po domu, a straty byłyby ogromne. Chłopcy mają najnowszą broń, kilka lat byli tu goście z Angoli, którzy ich szkolili. Można zrzucić napalm, ale przecież tutaj mieszkają ludzie, to nie koszary obcego wojska, tylko cywile. Władza nic nie może zrobić. Wielu policjantów skończyło swoją służbę na Rocinhi. A Kingpin ma się dobrze.

Pytamy czy naprawdę uważa, że dobrze jest żyć w faveli. I dlaczego się tu nie przeniesie.

– Wiecie – mówi zamyślony – jest jedna rzecz, która może się sprzykrzyć. Im dłużej tutaj żyjesz, tym trudniej się stąd wydostać. Ważniejsi ludzie w służbie Kingpina nigdy nie opuszczają faveli. Tylko tutaj są bezpieczni, ale na zewnątrz mogą zostać sprzątnięci przez gościa z innych faveli, albo zostać złapanym przez policję. Ich twarze są doskonale znane. Sam Kingpin opuszcza sekretnie miasto jedynie z eskortą i z ważnych powodów, np. impreza urodzinowa króla w zaprzyjaźnionej faveli.

W miarę upływu czasu Brian robi się coraz bardziej nerwowy, częściej przestępuje z nogi na nogę, pogwizduje nerwowo, pali jeszcze więcej. Najwidoczniej czegoś mu brakuje.

Opuszczamy „plac targowy”. Do samochodu Briana wracamy jedynymi taksówkami, jakie jeżdżą po faveli: na trzech motocyklach, mknąc krętą ulicą, która opasa Rocinhę. Kierowcy, na oko ok.16-17 lat, nie używają hamulca, balansując ciałem i uprawiając slalom między wolniejszymi samochodami.

Wyjeżdżamy z faveli samochodem. Tuż za Rocinhą, po drugiej stronie ulicy, za murem, widać bogate rezydencje, prawdziwe fortece. Luksus i przepych na tej samej ulicy sąsiaduje z nędzą i ubóstwem. Rio. Brian mówi, że wszystkie sprzątaczki, ogrodnicy, czyściciele basenów tych domów to mieszkańcy faveli. Nie, nie kradną. 90% to dobrzy ludzie, złych jest może 10%, ale są dużo głośniejsi niż reszta.

Zaraz na pierwszym skrzyżowaniu zatrzymuje nas policja. Dwóch gliniarzy w kamizelkach kuloodpornych prosi nas abyśmy wyszli z samochodu. Brian pyta, czy może tylko on wysiąść, my jesteśmy jego klientami. Mówi, że organizuje wycieczki do faveli.

Jeden z policjantów wybucha śmiechem. Turystyka w faveli? Ktoś mu kiedyś mówił, że jest taki gość, ale myślał że to żart.
– A pocztówki z Kingpinem też masz? Wysiadka.

Trzepanie samochodu trwa krótko. Nic nie znajdują. Brian wsiada do samochodu, przeprasza za incydent.

– Praca na rogatkach faveli to najlepsza fucha w policji. Można sobie dorobić druga pensję. Jak znajdą dragi, to gość musi się wykupić, inaczej idzie do więzienia. Czy mnie to kiedyś spotkało? Ja generalnie nie biorę, ale tak, hmm, dostałem kiedyś od kolegi na urodziny kilka gramów, całkiem sporo. Jadę sobie a tu machają, żebym się zatrzymał. Desperacko wyrzucam kulkę za okno i hamuję. Zauważyli, jeden z nich podnosi i pokazuje mi przez okno zawiniątko. Masz przesrane. Oddałem im cały zarobek, a tego dnia oprowadziłem po faveli sześciu Kanadyjczyków [około 1000 złotych]. Mało. Mówię, że nie mam więcej. Policjanci proponują spacer do bankomatu. Karta pusta, mówię. No to chyba pójdziesz siedzieć. Ale nie, czekaj ładny zegarek. Tissot, od matki. Musiałem oddać. Policjant mówi, że mogę jechać dalej i podaje mi zawiniątko. Myślę sobie, teraz to niech se wsadzą gdzieś moje zawiniątko. Odmawiam przyjęcia paczuszki. Wyjaśniam, że nie mam już nic dla jego kolegów, którzy stoją za rogiem, aby mnie drugi raz skasować. Policjant podaje swój numer telefonu i mówi, że gdyby były jakieś kłopoty, trzeba powiedzieć, że już „po kontroli”.

Dojeżdżamy do Ipanemy. Ostatnia opowieść Briana opowiedziana jest już bardzo nerwowym głosem. Wysiadamy, rozliczamy się, Brian chrząka i drapie się po karku. Szybko się żegna i odjeżdża. Sądząc po nerwowych ruchach jeszcze dzisiaj odwiedzi kolegów z faveli. Ale był najlepszym przewodnikiem, jakiego zdarzyło nam się mieć od początku podróży.

Michał

Favela Rocinha.

Favela Rocinha.

2

Fryzjer w faveli.

Fryzjer w faveli.

4

Śmieci.

Śmieci.

6

Boyz in tha hood.

Boyz in tha hood.

Zdjęcia z ukrycia.

Zdjęcia z ukrycia.

Tak wygląda sieć elektryczna w faveli Rocinha.

Tak wygląda sieć elektryczna w faveli Rocinha.

5 Responses to “Favela Rocinha”


  • Michale, przecież to gotowy rozdział książki! Przeczytałam jednym tchem, więcej się dowiem o Ameryce Południowej z waszego bloga niż z jakichkolwiek przewodników. A dar pisania macie oboje. Trochę się za was bałam, jak to wszystko czytałam, ale znacie przecież doskonale realia i wiecie na co możecie sobie pozwolić (taką mam cichą nadzieję…:)) Trzymajcie się dzielnie dalej!
    Monika

  • mega to ciekawe.. zazdroszcze Wam tego doświadczenia ma serio.. eksplorujcie dalej!!! caluje mocno
    domi

  • Świetny rozdział,znakomicie napisany! robi wrażenie.
    Za długo było spokojnie:) na blogu , ale umiecie zaserwować czytelnikom dreszcz emocji.
    Podziwiam nie tylko zalety literackie ale przede wszystkim Wasz upór w dążeniu do zobaczenia,przeżycia i opisania tego co trudne do doświadczenia dla przeciętnego podróżnika,nie idziecie na turystyczną łatwiznę , oj nie!
    no i oczywiscie imponuje mi Wasza odwaga i …fantazja.
    Cieszę sie , że czytam to juz po fakcie, kiedy bezpieczni opisujecie to już po skończonej przygodzie.
    Chętnie zobaczyłabym wiecej zdjęć.
    Po powrocie moglibyście zorganizować albo spotkanie dla zaproszonych gości( i najwierniejszych fanów) z prezentacją najciekawszych miejsc i przygód albo chociaż umieścic na serwerze
    jeszcze więcej zdjęć.Ja mam ciągle niedosyt zdjęć .Są po prostu świetne.Może powinniście ,poza książką, która rozumiem , że na pewno sie ukaże , pomyśleć aby wydać jeszcze osobno tematyczne albumy ze zdjęciami!!
    Zachęcam:)))
    ściskam Was mocno Kasia

  • Swietnie napisane i oczywiście zazdroszczę najbardziej na swiecie odwiedzenia tego miejsca.

  • super! przeczytałam jednym tchem i podziwiam was za odwagę:)

Leave a Reply