G’day mate!

Outback /Curtin Springs Roadhouse, 17 marca 2010

Jedziemy coraz dalej, głębiej, zbliżamy się do jądra. Od Uluru dzieli nas już tylko kilka dni drogi. Godzinami przemierzamy płaski jak naleśnik teren patrząc jak otaczający nas busz subtelnie zmienia oblicze. Jak ziemia nabiera kolorów dojrzałej pomarańczy, potem płowieje i staje się rdzawo- czerwona. W dzień pali niemiłosierne słońce, w nocy hula wiatr. Od wschodu do zachodu słońca atakują setki wygłodniałych much, które desperacko poszukują wilgoci. Wchodzą do oczu, ust, nosa. Dostaję bzika, a niedługo potem kapelusz z „woalką” w prezencie. Muchy oglądam już tylko zza siatki.

Wypatrujemy zwierząt. Mijamy dzikie konie, strusie emu, psy dingo, wielbłądy i dzikie krowy. No i wraki, bo jak wysiądzie tu samochód, to często bardziej opłaca się go porzucić niż holować do najbliższego mechanika.

Co kilkaset kilometrów przy szosie stoi roadhouse. Dopalacz nie tylko dla samochodu, ale i dla kierowcy. Stacja benzynowa plus typowy australijski pub. Większość z tych miejsc ma kilkupokoleniową tradycję i jakiś wyróżnik. Nawet tu, na głębokiej prowincji toczy się walka o klienta, miejscowego kierowcę road train’a, rodzinę aborygeńską, czy turystę. W Stuarts Well Roadhouse rezyduje znany na całą okolicę oswojony pies dingo, który melodyjnie śpiewa, a raczej wyje przy akompaniamencie pianina. Nieopodal Wycliffe Well Roadhouse jest podobno najlepszy punkt obserwacyjny latających spodków, więc cały zajazd utrzymany jest w tematyce kosmitów i statków kosmicznych. Wyczytałam w gazecie, że kupnem ośrodka zainteresowany był sam Robin Williams, który przyleciał tu w grudniu 2009 na negocjacje, ale ostatecznie wycofał się z transakcji a jego miejsce zajął tajemniczy milioner z Melbourne, który nabył roadhouse za dwa miliony dolarów. Nie mówiąc już o Daly Water, pod które podróżni planują rozkład postojów, jadąc przez środek Australii. Inaczej niż pozostałe zajazdy ten leży w odległości kilku kilometrów od autostrady, które pokonuje się po ubitej drodze. Nagle surrealistycznie na szosie wyrasta działająca sygnalizacja świetlna oraz ogromne drzewo frangipani zwiastujące rychły koniec (lub początek, zależy w którym kierunku się jedzie) outbacku. Pub w Daly Water jest gigantyczną rekwizytornią. Ściany wytapetowane są: banknotami z różnych stron świata, wśród których znalazły się też złotówki (stare banknoty ze Świerczewskim i Kopernikiem!) ogromną kolekcją dowodów osobistych i praw jazdy gości. Nad głowami wiszą dziesiątki zostawionych tu na pamiątkę staników i majtek damskich, koszulek i czapek bejsbolowych z napisanymi markerem pozdrowieniami. Czuje się atmosferę tych wszystkich balang, znajomości na jedną noc, kaców następnego dnia. Jest jednak kilka wspólnych atrybutów wszystkich tych miejsc. Napisy przy drzwiach wejściowych: „This is not a goddamn bank, this is not a credit institution, this is a goddamn bar!” , „SEX. Now I have your attention. NO SHIRT, NO SERVICE.”, „A minimum dress standard applies”. Outback to prawdziwy Dziki Zachód – myślę sobie. Poza tym zbiór osobliwości w formalinie.: skorpiony, węże, pająki, jaszczurki, czaszka wielbłąda albo krowy. Do tego dochodzą kowbojskie kapelusze (choć w Australii „kowboj” to określenie obraźliwe, zamiast tego używa się „drover” czyli poganiacz) stare kulbaki, skórzane sakwy i różne odznaki, pamiątki związane z hodowlą bydła. Ale co najważniejsze, na ścianach wiszą zdjęcia. Te stare, czarno-białe nawiązują do historii danego lokalu. Współczesne najczęściej są zapisem dzikich imprez, które miały tu miejsce, ukazują pracowników baru w
kompromitujących sytuacjach. Co robić na takim pustkowiu? Nic, tylko pić. Często wśród stałych klientów knajp są „tirowcy”, czyli kierowcy luksusowych road trains.

Poznajemy Johna, kierowcę jednego z tych gigantów, który opowiada o swojej maszynie z ogromną czułością. Jak gdyby podawał wiek swojego nowonarodzonego dziecka, mówi, że pojazd ma 14 miesięcy. Po chwili bardziej rzeczowo dodaje, że szoferka kosztowała 380 000 AUD. i z dumą prezentuje nam samochód, który ciągnąc 3 przyczepy osiąga prawie sześćdziesiąt metrów długości i raz wpędzony w ruch zatrzymuje się najczęściej dopiero po 72 godzinach. Szoferka wyposażona jest w ogromne, bardzo wygodne łóżko, odtwarzacz DVD, lodówkę, mikrofalę. Stylistyka nawiązuje do stylu retro – kokpit z błyszczącego orzechowca z wieloma wskaźnikami przypomina kabinę samolotu, jasno-beżowa finezyjnie upięta pluszowa tapicerka dodaje szyku. John wraz z drugim kierowcą prowadzą ciężarówkę nieustannie przez trzy doby. Tyle zajmuje im pokonanie odległości, którą my przebyć zrobić w trzy tygodnie.

Pierwszej nocy w outbacku, gdy zasypialiśmy w naszym vanie zaparkowanym na postoju samochodowym tuż przy szosie usłyszałam potężny huk. Myślałam, że to jeden z samolotów Flying Doctors, czyli lotnicze pogotowie ratunkowe działające na tych nieprzyjaznych i odludnych terenach. W kilku miejscach dwupasmówka zamienia się w trzy pasy, co oznacza, że jezdnia w awaryjnych sytuacjach bywa zamieniana w lądowisko dla samolotów. Potem ujrzałam silne światła rozdzierające zupełny mrok. To z kolei bardziej się kwalifikowało na statek kosmiczny. W końcu pojawił się gigantyczny rozpędzony „pociąg”, błysnął kolorowymi światłami zainstalowanymi wokół szoferki. Wtedy road train’a widziałam po raz pierwszy.

Choć John narzeka na niskie zarobki (w rozmowie wychodzi, że co roku lata z całą rodzina na wakacje na Fidżi, więc chyba nie głoduje), to bardzo lubi swoja pracę. Podobnie jak inni kierowcy, czeka cierpliwie aż skończę kilkuminutową sesję fotograficzną ciężarówki zanim ruszy dalej.

Fascynuje mnie Old Ghan i już wiem, że kiedyś wskoczę na pokład tego pociągu. W dwa lata po tym jak zbudowano tu sieć telegraficzną zaczęto kłaść tory, które zresztą kładzione są do dziś. Odkrywcom przemierzającym surowy outback towarzyszyli przywiezieni do Australii na początku XIX w. Afgańczycy i ich wielbłądy. Podobnie jak inne przywiezione do Australii zwierzęta wymknęły się z niewoli i nadmiernie rozmnożyły stanowiąc zagrożenie dla gatunków pierwotnie zamieszkujących te tereny. Ale i zrobiły wiele dobrego. Kładzenie torów kolejowych szło dość opornie. Gdy pociąg dojeżdżał do końca torowiska pasażerów przesadzano z eleganckich przedziałów na wielbłądzią karawanę i w ten sposób wraz z całym swoim bagażem docierali do celu. Podobnie jak dziś nad tablicą rejestracyjną ciężarówki widnieje napis „road train”, tak nad ogonem ostatniego w zastępie wielbłąda wisiała tablica „camel train”. Dziś tory dochodzą już prawie na samą północ, a z wielbłądów już nikt, oprócz turystów, nie korzysta. „To już nie jest ten sam stary Old Ghan” mawiają miejscowi.

W połowie XIX wieku docierali tu pierwsi poszukiwacze złota i opali. Za nimi przybywały ich rodziny. Często nigdy nie znajdowali swojego szczęśliwego kamienia, ale nie mieli dokąd już wracać, więc outback stawał się ich domem. Nie mając wielkiego wyboru, zajmowali się hodowlą bydła stając się drover’ami. Zarówno pierwsi, jak i drudzy są bohaterami wielu romantycznych historii, na których wyrósł australijski folklor. Właśnie tu ukryta jest prawdziwa, surowa Australia.

Jutro wielki dzień – Ayers Rock, czyli Skała. Tymczasem noc spędzamy na stacji, tzw. station. Tak jak w większości przypadków w skład kilkuset hektarowej stacji wchodzi roadhouse, czyli dystrybutor z paliwem, bar, restauracja, motel, pole campingowe i oczywiście bydło. Tu w Curtin Springs Roadhouse jest ok. 300 sztuk. Te dzikie krowy swobodnie chodzą bo buszu, widząc człowieka dwa razy w życiu, podczas masteringu, czyli znaczenia oraz tuż przed śmiercią. Może właśnie dlatego tutejsze beef pies (ciasto z wołowiną) są legendarne, o czym mieliśmy się już niedługo przekonać. W barze przeglądamy albumy rodzinne wciąż żyjącego założyciela Curtina, którego imieniem i nazwiskiem nazwane zostało samo miejsce. Zamoyski zbudował Zamość, a Curtin postawił Curtin Sprigs Roadhouse. W barze słyszymy głośne „G’day mates!” typowe w tych terenach powitanie i poznajemy Matta, pięćdziesięcioletniego na oko i będącego po kilku już piwach Szkota, który w Australii przeżył ponad połowę życia. Kocha busz i krowy. Jeździ między stacjami rozsianymi po całym kraju i pomaga znakować bydło. Ze smutkiem mówi, że używane niegdyś podczas znakowania konie zostały wyparte przez motory i quady. W jego podróżach od farmy do farmy towarzyszy mu partnerka, emerytowana nauczycielka, która pomaga dzieciom żyjącym na farmie „uczęszczać” do największej klasy świata, czyli School of the Air. To jedyna na świecie szkoła na odległość, gdzie dzieci, z powodu oddzielającego je od szkoły dystansu uczęszczają na zajęcia lekcyjne przez Skype’a. Matt przez kilka godzin wprowadził nas w tajemnice surowego życia outbacku, w świat a gdzie dziewczęta to Shielas, a faceci to Blokes.

Agi

1

Pracownik stacji benzynowej.

Pracownik stacji benzynowej.

Murale na ścianie supermarketu w Alice Springs, ukazujące życie w outbacku

Murale na ścianie supermarketu w Alice Springs, ukazujące życie w outbacku.

Rzymianin.

Rzymianin.

Roadhouse w      .

Roadhouse w Wycliffe Well Roadhouse.

8

Roadtrain.

Roadtrain.

Daly Water.

Daly Water.

W buszu nie ma "ladies" ani "gents", tylko Sheilas and Blokes.
Jeszcze jeden przydrożny bar.

Jeszcze jeden przydrożny bar.

Kapelusz z woalką ratuje życie.

Kapelusz z woalką ratuje życie.

0 Response to “G’day mate!”


  • No Comments

Leave a Reply