Jeden dzień z życia mężczyzny

Rio de Janeiro, 4 czerwca 2010

To będzie opowieść o jednym, długim dniu. Dniu, w którym wydarzyło się tyle, że wystarczyłoby na cały tydzień. O dniu, który stworzyła Agi, misternie nad nim pracując w tych rzadkich wolnych chwilach, kiedy nie było mnie w pobliżu, próbując na dystans zaplanować coś w mieście, którego nawet nie znała.

Budzę się dosyć późno, jest już po 9.00. Spaliśmy długo, gdyż podróż autobusem z Puerto Iguazu trwała 24 godziny i byliśmy zmęczeni. Śpimy w ośmioosobowym dormie, wszystkie mniejsze pokoje były zajęte, gdyż jutro jest Boże Ciało, które w Brazylii jest dniem wolnym od pracy. Do Rio de Janeiro zjechali więc młodzi i starzy Brazylijczycy na czterodniową imprezkę.

Agi leży pode mną, łóżka są piętrowe. Nagle wskakuje na górę i dostaję prezenty.

W doskonałym nastroju schodzimy na śniadanie. Kończę trzydziestkę w chwili, kiedy jedynym zmartwieniem w życiu jest wybór kolejnego miejsca na mapie, w które chcemy pojechać, a mamy przed sobą ogromne przestrzenie Brazylii, od amazońskich lasów na północy poczynając, poprzez dzikie bagna na wschodzie, afro-brazylijskie miasta zachodu a kończąc na południowych pampas.

Po śniadaniu wychodzimy na ulicę, Agi każe mi założyć sportowe buty zamiast japonek, zaczynam coś podejrzewać. Stoję na chodniku i zaspanym jeszcze wzrokiem lustruję ulice położonej nad morzem dzielnicy Ipanema, gdy tuż przed nami zatrzymuje się samochód. „Ms. Agnes?”. Wsiadamy. Kierowca pyta czy się nie boję. Zaczynam się niespokojnie wiercić i chrząkać. Co jest grane? Agi nie chce powiedzieć, ale mogę zgadnąć. Nie wiem dlaczego, może pod wpływem ulotki, która rzuciła mi się gdzieś w oczy, a może pod wpływem innego impulsu, zgaduję za pierwszym razem.

Paralotnia. Będę leciał z Pedra Bonita, jednej ze skał w Parque Nacional da Tijuca, w południowej dzielnicy Rio. Wyobraźnia już szybuje, nie czeka aż dotrzemy na miejsce. Kiedyś, przy skoku bungee z wielkiego dźwigu na warszawskiej Woli, miałem asekurację, linę, która powodowała, że miałem więź ze światem. Teraz tak nie będzie.

Dojeżdżamy do eleganckiej ulicy ciągnącej się wzdłuż plaży Pepino (Ogórek). Wokół luksusowe apartamentowce, dalej w tle widać favele. Wszędzie pełno terenowych samochodów, jakiś paralotniarz ląduje na plaży. Kierowca prowadzi nas do biura. Tam poznaję Paolo.

Agi koresponduje z Paolo od miesiąca, o czym wówczas nie wiedziałem, zasypując go gradem pytań, dotyczących jego doświadczenia i samych lotów. Od prawie dwudziestu lat lata na paralotniach, prowadził kursy w San Diego w Kalifornii. Widząc lekką bladość na mojej twarzy, mówi że tam w górze szybko zapomnę o strachu i że powinniśmy przejść do wypełniania papierów.

Agi zostaje na plaży, będzie czekać na nasz powrót. Jedziemy samochodem drogą wijącą się wokół skały. Miasto szybko znika pochłonięte przez dżunglę, jedziemy teraz piękną drogą wśród gęstej zieleni, gdzieniegdzie widać luksusowe domy. Mijamy m.in. willę Oskara Niemeyera. Paolo próbuje zabawiać mnie rozmową. Im bliżej szczytu, tym częściej próbuję dowiedzieć się czegoś o wypadkach w tym sporcie. Paolo mówi, że dwie osoby zginęły w ciągu ostatnich dwudziestu lat. On tylko raz był w niebezpiecznej sytuacji. Skakał z Rosjaninem. Ponad 100 kilo żywej wagi, które nic nie rozumiało po angielsku. Ale się nie bał, wprost rwał się do skoku. Wystartowali. Rosjanin zaczął łapać za drążki paralotni, ściągając ją ku ziemi. Runęli w dół, Paolo krzyczał, Rosjanin krzyczał, nic nie rozumiejąc, ale w końcu, siłując się ze sobą, jakoś wylądowali.

Jesteśmy na górze. Pedra Bonita. Szczyt parku narodowego na przedmieściach Rio. Przede mną w kolejce kilku paralotniarzy i drewniana, pochyła rampa kończąca się nad przepaścią. Wspaniały widok na miasto i morze. Paolo mówi, że to jeszcze nic.

Krótkie przeszkolenie, co trzymać, jak biec i czego nie robić. I najważniejsze: choćby nie wiem co, nie patrzeć w dół, jak rampa się będzie kończyć. Przypinamy się do paralotni, zakładamy kaski i bierzemy rozbieg. Raz, dwa, wpatruję się w horyzont, nad morzem, trzy. Lecimy. Patrzę w dół, już jesteśmy na wysokości 10 pięter. Paolo pokazuje mi uniesiony w górę kciuk. Wypuszczam głośno powietrze i czuję się wspaniale. Szybujemy, pod nami, daleko w dole, dżungla i, gdzieniegdzie, schowane w gąszczu domy. Błyskają niebieskie oczka basenów. Wokół nas skały, przed nami Rio, morze, plaża. Wiem że gdzieś za plecami jest Cidade de Deus, słynna favela z filmu Fernando Meirelles, ale nie mogę jej dojrzeć. Nad nami ciężkie chmury, słońce się chowa. Skręcamy w prawo, szybujemy ku ogromnej skale, jeszcze większej niż ta, z której skoczyliśmy. Widzę sokoła. Lecimy dalej, krzyczę głośno z zachwytu, miasto powoli zbliża się do nas, widzę szpaler palm, wzdłuż plaży Pepino, widzę pasek piasku i dachy wysokościowców. Nagle zaczyna padać. Ale mamy przecież ogromny parasol. Wkrótce deszcz ustaje, a nad morzem widać tęczę. Wszystko trwa może kwadrans. Wiatr słabnie w miarę jak zbliżamy się do morza. Zataczamy koła i schodzimy coraz niżej. Paolo przypomina, co trzeba robić przy lądowaniu. Niżej, niżej, wypatruję Agi ale nie widzę, niżej, Paolo odpina mi jedną nogę, która dynda pod lotnią, niżej, ni.. biegniemy po plaży, widzę Agi. Podbiega z szampanem. Odpinamy się, ściskamy się z Paolo, otwieramy urodzinowego szampana. Oszołomiony widokami i lotem, rozglądam się po deptaku.Wszędzie pełno wyrzeźbionych, brązowych Brazyliczyków uprawiających jogging.

Wracamy do Ipanemy. Szybka przekąska w ulicznym barze (pyszna linguiça, wieprzowa kiełbasa z cebulą i papryką). Agi cały czas powtarza „Tylko się nie najedz”, więc coś się szykuje.

Później jedziemy z Brianem w legendarne miejsce. Ale to temat na odrębną opowieść.

Późnym popołudniem jesteśmy z powrotem. W hotelu spędzamy może pół godziny. Gdy zaczyna się ściemniać, wychodzimy na kolację. „Frontera” to nastrojowa restauracja, bardzo pasująca do Rio a jeszcze bardziej do dzielnicy Ipanema. O jedzeniu nie będę pisał, gdyż mieliśmy do wyboru wszystko od tradycyjnej brazylijskiej feijoada, poprzez pasty, najbardziej wyszukane sałatki, na bardzo dobrym sushi i stekach z Rio Grande do Sul kończąc. Jemy, rozmawiamy, cieszymy się sobą i pijemy wino. Nagle podchodzi do mnie kelner i coś mówi po portugalsku. Nie bardzo rozumiem, tym razem hiszpański jakoś nie pomógł, pytam czy mówi po angielsku. Kelner z uśmiechem bełkocze jeszcze raz to samo, patrzę na Agi, potem pytam raz jeszcze czy mówi po angielsku. I wtedy słyszę zza pleców twardy hiszpański, chropowaty castellano, jakim może mówić tylko ktoś, kto mieszkał w Madrycie. Co więcej, j a z n a m ten głos. I ten głos śmiejąc się mówi „Jasne że nie mówi po angielsku, skąd niby ma mówić po angielsku skoro to Brazylijczyk, co ty sobie myślisz?”.

!Que cabrón! – odwracam się i ściskamy się z Nuno.

Nie mogę uwierzyć. Nuno to nasz dobry przyjaciel, Portugalczyk pracujący w międzynarodowej firmie hiszpańskiej. Poznaliśmy się w Warszawie, teraz Nuno mieszka i pracuje w Belo Horizonte. Ostatni raz widzieliśmy się prawie rok temu na naszym weselu w Łodzi, na którym bawił się tak dobrze, że prawie nie zdążył następnego dnia na samolot do Portugalii. Nuno jest jednym z powodów naszej podróży do Brazylii. Mieliśmy go odwiedzić w Belo. Zaproponowałem mu około dwóch miesięcy temu, żeby wpadł do Rio na urodziny, ale powiedział, że niestety musi jechać na spotkanie z zarządem do Madrytu. Pogodziłem się więc z tym, że zobaczymy go dopiero po jego powrocie do Belo Horizonte. Nie wiedziałem, że Agi już wówczas była w kontakcie z Nuno. A teraz Nuno po prostu wsiadł po pracy w samochód i przejechał prawie 500 km na urodzinowe przyjęcie.

Pierwsze oszołomienie mija, zamawiamy piwa, kolejne dania, rozmawiamy, rozmawiamy. Kelner pojawia się z tortem, który Agi wcześniej dostarczyła. Nuno wyciąga prezent oraz wielką paczkę, która nadeszła na jego adres z Polski. Nie będę już pisał „Nie wiedziałem wówczas, że Agi..”, wiecie o co chodzi. Jest tam wszystko, nawet komiksy, których już od dawna nie mogłem sobie poczytać.

Kolacja jest bardzo długa. Później udajemy się do hostelu, siedzimy w kuchni, wyciągamy bacardi, pijemy i rozmawiamy. Około północy zamawiamy taksówkę, jedziemy do Lapa, dzielnicy w której koncentruje się nocne życie. W klubie „Rioscenarium” gra na żywo samba band. Miejsce kultu dla miłośników samby. Trzypiętrowy lokal, nie ma tłumów, Brazylijczycy oszczędzają się na sobotę. Dogłębnie poznajemy różnice między caipirinhą w Europie a caipirinhą robioną z cachaça (brazylijska wódka z trzciny cukrowej). Słuchamy koncertu, później idziemy na drugie piętro, tam jest główna impreza. Przekrzykując muzykę Nuno próbuje opowiadać o mentalności Brazylijek na imprezach, pokazując na około liczne przykłady łatwości, z jaką nawiązują one nowe znajomości.

Piąta nad ranem. Z powrotem w Ipanemie. Na ulicach widać jeszcze bawiących się ludzi. Rio. Wyciągamy bacardi, wyciągamy resztkę tortu i urządzamy sobie naszą własną imprezę na ulicy.

W końcu gdy już zaczyna świtać żegnamy się z Nunem i znużeni idziemy do hostelu.

Warto mieć trzydzieści lat!

Michał

W tle Pratia Pepino, przygotowujemy się do lądowania.

W tle Pratia Pepino, przygotowujemy się do lądowania.

2

3

Urodzinowy szampan.

Urodzinowy szampan.

Ipanema.

Ipanema.

Rio Scenarium.

Rio Scenarium.

Ocean Atlantycki.

Ocean Atlantycki.

5 Responses to “Jeden dzień z życia mężczyzny”


  • Życzenia już Ci na pewno składali
    twarz twoja była uśmiechnięta
    ale jest jeszcze jedna osoba,
    która o Tobie pamięta
    Ona właśnie Tobie życzy
    wiele szczęścia i słodyczy
    wiele wspomnień, miłych wrażeń
    i spełnienia wszystkich marzeń
    ADAM

  • Michale, wielkie „Happy Birthday To You”!!!! Jak to fajnie, że macie urodziny tak szybko jedno po drugim. No i jeszcze tak niezapomniane urodziny dzięki Agi! Co to znaczy dobra i zapobiegliwa żona! Życzę jeszcze mnóstwa wrażeń i przygód (ale bezpiecznych!), wspaniałych ludzi po drodze, odkrywania świata i odkrywania siebie na nowo. Bądźcie szczęśliwi w tej drodze i po powrocie oczywiście też.
    Monika

  • no tego opisu na serio nie moglam sie doczekac!!!! GUniu jestes mistrzem!!!! a dla Ciebie Wonsiu jeszcze raz trzydziesci usciskow.. love u both!!!!!!!!

  • Michałku:)
    pamietasz film Dzień Świstaka z Billem Murrayem w roli głownej?
    Główny bohater uwięziony w pułapce czasoprzestrzeni codziennie przeżywa ten sam dzień od początku.Czy gdybyś mógł zostać panem czasu i ponownie próbował chwila po chwili przeżywać ten dzień cyzelujac każdą chwilę od nowa , czy chciałbyś coś zmienić?
    Myślę , że raczej upajał bys się kazdą chwilą jeszcze chętnie pare razy, bo nie byłbyś oszołomiony i zaskoczony.Pewnie chętnie powtórzyłbyś i przeciągnął w czasie doswiadczenie lotu i smakował każdą sekundę.A ileż więcej bys dostrzegł :)Przeciągnąłbyś spotkanie z przyjacielem,jadłbyś i jadłbyś tort z Agi nad ranem , bez konca.
    No to ja Ci życzę ….many happy returns of the day…. bo chyba nie wymarzyłbyś sobie piekniejszego!
    i niech czas płynie wolniej kiedy zdarzać się bedą takie chwile i dni, które sa dla Ciebie piekne i ważne .
    Agi -well done:)))
    szczęsciarze!

  • Kochani,

    CZAD!
    Agi jestes Mistrzem – organizacja klasa!
    Buziaki

    Iza W.

Leave a Reply