Quito, 31 sierpnia 2010
– Un dolar, no más – mówi do nas zaspana jeszcze właścicielka małej restauracyjki zaaranżowanej w jednym z garaży starego miasta Quito. Za gorącego rogalika, ogromny omlet z warzywami, marmoladę, świeży sok z ananasa i gorącą czekoladę, to niewiele, myślę sobie. Do Doni Izabeli przychodzimy każdego ranka na śniadanie. Któregoś razu do lokalu wchodzi starszy mężczyzna ze spuszczona głową. Jego spodnie składają się z samych dziur. Siada i zamawia śniadanie w wersji ekwadorskiej tj. ryż, smażonego banana i nóżkę kurczaka. Un dolar cincuenta, no más. Czujna właścicielka, inaczej niż w przypadku pozostałych klientów prosi o zapłatę z góry. Mężczyzna wstaje i wychodzi. Nie podnosi głowy. A my, niemi świadkowie tej sceny patrzymy. Po chwili wyrywam się z odrętwienia, zamawiam śniadanie dla mężczyzny, wybiegam na ulicę. Nie ma go już, zniknął, rozpłynął się w powietrzu.
Quito jest pięknym kolonialnym miastem, które ma także famę jednej z lepszych imprezowni całej Ameryki Łacińskiej. Większość backpackersów zatrzymuje się w północnej części miasta, wzdłuż Avenida Amazonas. Ten obszar, tzw. Mariscal, to największe zagęszczenie hosteli, restauracji, dyskotek, szkół tańca, akademii języka hiszpańskiego, agencji turystycznych, barów serwujących specjalne sety śniadaniowe na kaca, blondynów i blondynek. Turystów jest tylu, że miejscowi nazywają to miejsce „Gringolandią”.
My zatrzymujemy się w mniej reprezentacyjnej, ale bliższej życiu części miasta. Mniej bezpiecznej, bardziej ekwadorskiej. Za bramą przy kościele Santo Domingo znajduje się nieodrestaurowana część starówki, gorszy fragment ulicy Rocafuerte, a tam nasz hostel. Obdrapane budynki, wiekowy kobaltowy bruk, sporo czarnych. Naprzeciwko naszego lokum jest mały sklepik z konfekcją damską. Codziennie rano właścicielka, przysadzista latynoska, wystawia przez okno stary magnetofon-jamnik i nastawia głośność na maksimum. Dla nas jest to znak, że czas zwlec się z łóżka i ewakuować się z naszego przytulnego hostelu. Na cały dzień ulica Paredes przekształci się w dyskotekę. To nie dla mnie, to dla moich klientów, tłumaczy właścicielka sklepu. Na schodkach biznesu przesiaduje jej syn, który ma przenośny mini głośnik z USB, a na nim cały swój muzyczny świat. Jego świat różni się nieco od wyborów mamy, co rodzi pewien problem, plątaninę dźwięków, głosów, rytmów. Hałas. Cała długa ulica Rocafuerte wibruje życiem i codzienną krzątaniną. Szaleniec w łachmanach, z papierową urodzinową czapeczką na głowie, codziennie przymilnie zwraca się do nas „uszlachetniając” swój hiszpański angielskim słówkiem:
-Me regalan una moni? (Dajcie mi jednego moni, domyślamy się, że „moni” pochodzi od „money”)
W bramie babcia smaży na głębokim ogniu empanadas de viento, niezwykle cienkie, duże pierogi z białym serem. Kolejna, w glinianym dzbanie postawionym na ogniu miesza canelazo, miejscowy grzaniec, rozgrzewający owocowy poncz, który ociepli chłodny wieczór. Sklecona z prowizorycznego wózka garkuchnia oferuje dania o zabawnych nazwach, zbitkach wyrazowych: choripanes (smażona kiełbasa z papryką podawana z chlebem), salchipapas (kiełbasa z frytkami), papipollo (kurczak z frytkami). Każdy mieszkaniec próbuje związać koniec z końcem. Coś smaży, łuska, pakuje w mniejsze torebeczki, sprzedaje na sztuki.
Quito to miasto z tradycjami. To stąd Atahualpa rządził częścią inkaskiego imperium, po rozbiciu dzielnicowym a jego brat, Huascar, dostał Cusco. To tutaj w 1809 roku zawiązano jeden z pierwszych spisków niepodległościowych przeciwko Hiszpanii. To stąd w XVI wieku wyruszył w swoją legendarną podróż Francisco de Orellana i jako pierwszy człowiek przepłynął Rio Napo a następnie całą Amazonkę do Atlantyku, tracąc przy tym prawie wszystkich konkwistadorów ze swojego oddziału. Niedaleko stąd, nieopodal wulkanu Pichincha, stoczono jedną z najważniejszych bitew o niepodległość północy kontynentu. Marszałek Sucre stoi na cokole pośrodku Plaza de Santo Domingo i wskazuje pałaszem górę, Cima de la Libertad, która była świadkiem heroicznych zmagań Latynosów z madrastre patria (ojczyzna macocha, jako przeciwieństwo prawdziwej matki). Nad miastem góruje także drugie wzgórze, El Panecillo, skąd wielka statua Santa Virgen de Quito czuwa opiekuńczo nad stolicą. Jest to jedyne znane mi wyobrażenie Matki Boskiej ze skrzydłami.
W Quito zatrzymujemy się na dłużej. Odpoczywamy po ekspresowym tempie ostatnich tygodni i czekamy na paczkę z Polski. Agi co rano odlicza godziny dzielące ją od wieczornych, prywatnych lekcji salsy. Eksplorujemy też stolicę nocą. Któregoś wieczoru wpadamy do najsłynniejszej salsoteki w mieście. Seseribo. Mulatka w wieczorowej sukni wręcza nam kartę zamówień, na której barmani będą odznaczać wszystko co wypijemy dzisiejszej nocy, a później informuje: dzisiaj mamy specjalny dzień, w czwartki jest barra libre. 15 dolarów i hulaj duszo. Wewnątrz przyćmione światła, niewiele osób, ale większość tańczy. Ku mojemu zdziwieniu, przy barze pustki. Co jest grane? W Ekwadorze prawo zakazuje sprzedaży alkoholu po północy w ciągu tygodnia i do 2-3 w nocy w weekendy. A mimo to, nikt z Ekwadorczyków nie ciśnie się przy barze, żeby napić się „na zapas”, zanim przestaną serwować alkohol. Jakże inaczej wyglądałaby barra libre w Polsce! Kwestia priorytetów. Żaden Ekwadorczyk nie pije na umór, gdyż nie mógłby tańczyć salsy a po to tu przyszedł. Zresztą zazwyczaj przychodzi do salsoteki w parze, żeby się wytańczyć. Przez całą noc wypije może 3-4 drinki, w przerwie od tańca, zabawiając swoją partnerkę rozmową. U nas wielu panów pije „dla kurażu”, żeby w ogóle wyskoczyć na parkiet, a jak już wyskoczą, najczęściej za późno i już nie są w stanie tańczyć.
W końcu, po wielu urzędniczych perypetiach, które świetnie nadawałyby się do Kafkowskiej powieści, udaje nam się odbierać paczkę (dziękujemy!) i ruszamy w dalszą drogę. Paradoksalnie, w najmniejszym z odwiedzanych krajów Ameryki Południowej, spędziliśmy najwięcej czasu. Ekwador jest niezwykle różnorodny. Andy, plaże wzdłuż Pacyfiku, selwa zamieszkana przez Indian, czarna prowincja Esmeraldas z afrykańskimi wpływami, Wyspy Galapagos. Przyjazny, tani kraj i co najważniejsze, świetni, inteligentni, zawsze mili i pomocni mieszkańcy. Żegnamy się z Jaime właścicielem naszego hoteliku na Rocafuerte, z którym przegadaliśmy niejeden wieczór:
-Muchas gracias por todo. Nos vamos a Colombia…no más. – dodaję na koniec zdania, uśmiechając się do siebie w duchu, bo właśnie zdałem sobie sprawę, że nieświadomie zacząłem używać tutejszych potocznych zwrotów. A „no más”, to tyle co „i już”. Najwyższy czas na kolejny kraj.
Michał
0 Response to “No más”