Pentecost

Pangi (Pentecost), 9 kwietnia 2010

Wchodzę na pokład i rozglądam się z niepokojem. Stare, wytarte fotele, ciasno i duszno. Nie tak wyobrażałem sobie ten lot. „Safety jackets are located below your seat”. Zaglądam tam, ale jest tylko kurz. Samolot – mały dwuśmigłowiec, zabiera jedynie 18 pasażerów. Powinienem się był domyśleć już przy odprawie, gdy naziemna obsługa skrupulatnie ważyła nie tylko każdą torbę, ale i każdego pasażera. Drzwi do kabiny pilota otwarte na oścież, widać GPS na głównym ekranie i każdy pasażer może sprawdzić, gdzie się aktualnie znajdujemy! Oprócz nas jest tylko jeden biały i nie wygląda na turystę.

Lecimy na przemian nad błękitnymi wodami Pacyfiku i zielonymi, górzystymi wyspami. Gdy już dochodzimy do siebie po starcie, udaje nam się nawet namówić pilotów, aby zboczyli nieco z kursu i przelecieli nad czynnym wulkanem na wyspie Ambrae. Mimo opóźnienia, pierwszy pilot się godzi. „Ladies and gentleman, on the right, Ambrae’s biggest active volcano”. Cały lewy rząd napiera na pasażerów siedzących po prawej stronie. Z wulkanu wydobywa się para, w kraterze bulgocze lawa. Wulkan wyrasta majestatycznie na środku jeziora, na szarym płaskowyżu, groźny i samotny.

Tak wyglądała podróż na wyspę Pentecost. Lotnisko na skrawku ziemi wydartej dżungli, budynek niewiele większy niż kiosk RUCH-u. Przed budynkiem kilka osób z pakunkami. Bagaże z luków wyjmujemy sami. Brniemy z ciężkimi plecakami przez wysokie trawy, w kierunku kilku samochodów terenowych czekających na przyjezdnych. Żaden nie jedzie na południe wyspy, do Pangi, małej wioski nad morzem, gdzie chcemy dotrzeć. Stojące pod drzewami samochody to jedyna oznaka cywilizacji, wokół tylko dżungla. Na szczęście jeden z pasażerów samolotu zagaduje do nas. Mówi, że nazywa się Robinson i że mieszka w Pangi. Proponuje poszukać jakiejś łodzi, którą dotrzemy do wioski drogą morską.

Znajdujemy małą motorówką a później leżącego pod drzewem sternika. Mkniemy na południe wyspy, wzdłuż nieprzeniknionej ściany zieleni. Po drodze sternik łowi ogromnego tuńczyka, który rzuca się w łodzi. Wkrótce cały pokład małej łódki zbryzgany jest krwią, ale wszyscy cieszą się ze szczęśliwego połowu.

Tak zamieszkaliśmy w prostej, tradycyjnej chacie zbudowanej z bambusa, palmowych liści, pokrytej strzechą z liści pandanusa. Wioska żyje własnym, nieśpiesznym tempem, a my czujemy, że z każdym dniem wciągani jesteśmy w spokojny, pogodny rytm życia. Wędrując po okolicy spotykamy mieszkańców, chodzących w głąb dżungli do water taro garden, czyli ogródków warzywnych, które są podstawowym źródłem pożywienia. Każdy członek wspólnoty ma swoją część podmokłego terenu, gdzie rosną bulwy korzenia taro, kumali, batatów, korzenia yum i innych nieznanych nam warzyw. Mieszkańcy chodzą też nad rzekę, łapać kraby i słodkowodne krewetki. Elektryczności nie ma, jedynie w sklepie jest generator. Komputer i baterie do aparatu ładujemy od akumulatora samochodowego. Wstajemy ze wschodem słońca i kładziemy się spać, gdy zachodzi.

Poznajemy sąsiadów. Leżący na boku na betonowej ławce czarnoskóry brodacz z maczetą w dłoni to Stevenson (co za dziwne imiona!). Doradza nam jak dojść przez dżunglę na plażę, gdzie jest ładna rafa.

W miejscowej szkole pracuje wolontariuszka z Teksasu, Erika. Ponieważ nie ma własnego taro garden, chodzi z sąsiadami do ich ogrodu, rozmawia, towarzyszy, a w zamian dostaje zawsze trochę warzyw. Poznajemy również entuzjastycznie nastawioną do dzieci nauczycielkę, Panią Williams, która zapala się do naszego pomysłu, aby przyjść na lekcję i opowiedzieć dzieciom o Polsce. Celem takiej pogadanki ma być uświadomienie dzieciakom, że nie wszyscy biali to Aussie przyjeżdżający do Vanuatu na „package holiday”. Dzieci okazują się jednak być bardziej zainteresowane opowieściami o bałwanach, wojnach na śnieżki i zimowych sportach. Wyjaśnienie im koncepcji śniegu graniczyło z cudem.
Wszyscy wydają się szczęśliwi i nikt się nie śpieszy.

W głębi lądu jest tylko dżungla, która jest niekwestionowanym władcą wyspy. Za każdym razem, gdy chodzimy po okolicy wąskimi, wydeptanymi przez bose stopy ścieżkami, wydaje mi się, że jesteśmy przez nią obserwowani.

Dni mijają, cel naszego przyjazdu zbliża się szybko. Na wzgórzu, na tyłach wioski powstaje wysoka konstrukcja, z każdym dniem pnie się wyżej. Mężczyźni łączą potężne pędy bambusa grubymi sznurami zrobionymi z obdartych gałęzi tutejszej odmiany sosny. W sąsiedniej wiosce, Wali, też powstaje taka budowla. Na całej wyspie w podobnych miejscach w sobotę młodzi mężczyźni będą ryzykować życiem, aby przekonać świat o swojej odwadze.

Michał

Zabawa z dzieciakami z Pangi o zachodzie słońca.

Zabawa z dzieciakami z Pangi o zachodzie słońca.

Główna ulica Pangi.

Główna ulica w Pangi.

Mieszkańcy sąsiedniej wsi spotkani w dżungli, wracający z ogrodu warzywnego.

Mieszkańcy sąsiedniej wsi spotkani w dżungli, wracający z ogrodu warzywnego.

Wybrzeże Pentecost.

Wybrzeże Pentecost.

Tak wygląda cała wyspa, tylko im dalej od brzegu, tym gęściej.

Tak wygląda cała wyspa, tylko im dalej od brzegu, tym gęściej.

6

Msza w kościele (budynku, który na codzień jest szkołą podstawową).

Msza w kościele (budynku, który na codzień jest szkołą podstawową).

Water taro gardens czyli spichlerz wioski.

Water taro gardens czyli spichlerz wioski.

W oczekiwaniu na niesamowite widowisko...

W oczekiwaniu na niesamowite widowisko...

Pytamy o drogę.

Pytamy o drogę.

Agi próbuje wyjasnić co to jest bałwan ze śniegu.

Agi próbuje wyjasnić co to jest bałwan ze śniegu.

A oto reakcja na abstrakcyjne wywody.

A oto reakcja na abstrakcyjne wywody.

13

W tle budowa wieży do obrzędu "naghol".
Drzewo banyan.

Drzewo banyan.

Robinson i Piętaszek.

Robinson i Piętaszek.

Ryan, Joseph i Ryan. Trzech amerykańskich surferów z Utah ogląda zachód słońca na Pacyfiku.

Ryan, Joseph i Ryan. Trzech amerykańskich surferów z Utah ogląda zachód słońca na Pacyfiku.

19

2 Responses to “Pentecost”


Leave a Reply