Copan Ruinas, 30 października 2010
Dworzec autobusowy w El Paraiso, przygranicznej miejscowości po stronie Hondurasu. Kwadratowy, zakurzony dziedziniec zabudowany z trzech stron zadaszonym targiem, na którym mieszkańcy sprzedają swoje produkty. Co chwila przemykają żółte chickenbusy, kryte lakierem błyszczącym, wzniecają kolejne chmury kurzu, lecące prosto na stoliki jadłodajni, w której siedzimy. Chickenbus to schoolbus w wersji „agro”, czyli oprócz pasażerów, wyładowany również asortymentem wiejskim: workami pszenicy, korcami kukurydzy, koszami warzyw, klatkami z drobiem albo i drobiem bez klatek. Czekając na transport, sączymy cienką cafe colado, kawę gotowaną a później odsączoną przez rękaw. Na murku obok stołu leży pożółkła sterta gazet. Wyciągam jedną z nich dla zabicia czasu. Po dacie widzę, że z początku 2009 roku. Na okładce zdjęcie śmiejącego się prezydenta Hondurasu, Manuela Zelayi. Gdyby nie podpis pod zdjęciem, nigdy bym nie zgadł, że ten facet z wąsami jak Juan Valdez, w ogromnym białym, teksańskim kapeluszu, noszonym do garnituru, może być głową państwa. A raczej był, gdyż Honduras kontynuuje w najlepsze odwieczne tradycje państw Ameryki Łacińskiej i nie dalej niż w zeszłym roku miał tu miejsce zamach stanu. Prezydent Zelaya uciekł do Nikaragui, próbował stamtąd odzyskać władzę, ale nie wpuszczono go do kraju. Wreszcie udało mu się przedostać incognito do stolicy i schronił się w ambasadzie Brazylii. Jednak władzy nie odzyskał a po pewnym czasie, jak to zwykle bywa, nowy rząd został uznany przez większość krajów, aby nie zaburzać stosunków handlowych. Noemi, Węgierka pracująca od wielu lat w Hondurasie i Nikaragui w zagranicznej agencji non-profit, pomagającej Indianom uzyskać obywatelstwo danego kraju, u której zatrzymaliśmy się w Mangui, mówi, że Zelaya był ostatnim skurwysynem. Ale zaraz dodaje, że nowy prezydent jest taki sam, a nawet gorszy, bo jeszcze gnębi przeciwników politycznych i urządza zamachy na dziennikarzy.
Huragan Richard przetoczył się przez Bay Islands w ciągu jednej doby, nie wyrządzając większych szkód, zerwawszy jedynie kilka dachów i sieci wysokiego napięcia. Jednak woda pozostanie zmącona jeszcze przez kilka dni, ograniczając widoczność w głębinach. Dodatkowo, Agi się rozłożyła, więc nurkowanie na razie odpuszczamy i jedziemy w stronę granicy z Gwatemalą. Przed nami szmat drogi i Tegucigalpa. Późnym popołudniem, czwartym już chyba autobusem, wjeżdżamy do tego miasta-molocha. Tegucigalpa była zwykłą prowincjonalną mieściną, aż w XIX wieku jeden z honduraskich prezydentów przeniósł tam stolicę. Powód? Chciał być bliżej swojej prywatnej firmy, żeby łatwiej mu było doglądać interesów. Teraz Tegucigalpa jest jednym gigantycznym korkiem. Dodatkowo prawie codziennie są jakieś protesty albo demonstracje, co jeszcze bardziej utrudnia poruszanie się po ulicach. Jest już ciemno, gdy znajdujemy wreszcie hotel w dzielnicy Comayagüela. Recepcjonista radzi, aby po zmroku zamawiać jedzenie do pokoju. Mimo wszystko wychodzę, aby kupić nam kolację i żeby zobaczyć nocą stolicę Hondurasu. Comayagüela to biedniejsza część miasta, po drugiej stronie rzeki Choluteca, pozbawiona nowych osiedli mieszkaniowych, apartamentowców i malli w amerykańskim stylu. Kwartały ulic składają się ze starych domów i zaniedbanych budynków przemysłowych. Na źle oświetlonych, śmierdzących spalinami ulicach kłębią się ludzie, przemykają obok straganów, stoisk i szczęk. Chickenbusy przejeżdżają jeden za drugim, rozwożąc ten tłum po sąsiednich dzielnicach, a ich kierowcy dokonują cudów za kierownicą, aby nie ugrzęznąć w korku. Trochę przypomina mi to miasta w Indiach, może ze względu na ciemne, zakurzone ulice, chaotyczny ruch samochodowy i wszechobecny tłum.
Następnego dnia docieramy do Copan Ruinas. Jesteśmy u granic dawnego państwa Majów. Przez kilka następnych krajów przemierzać będziemy ziemie, na których kiedyś rozkwitła ich kultura, kraj gdzie w dżungli wyrastają ponad zieleń pozostałości wspaniałych miast a w gąszczu ciągle jeszcze żyje ich święty ptak, quetzal.
Copan jest jeszcze jednym, trochę sennym kolonialnym miasteczkiem o ulicach wyłożonych kobaltowym brukiem. Niedaleko za miastem, ścieżka prowadząca przez las wychodzi na rozległy plac. Widać szczątki piramidy i liczne stelle z inskrypcjami i glifami. Cały kompleks nie jest może najbardziej spektakularną pamiątką po Majach, ale to mój pierwszy kontakt z ich cywilizacją i robi na mnie wrażenie. Pod ruinami znajduje się ciąg tuneli łączących najważniejsze budynki i świątynie. Świetnie zachowane są główne place – do gry w pelotę i arena jaguarów, gdzie oglądano walki dzikich kotów. Za miastem znajduje się nekropolia. Ruiny pochłaniane są przez dżunglę. Symboliczną walkę miasta z naturą widać wszędzie: w mchach zajmujących każdą wnękę i nierówność grubych, kamiennych kloców, z których Majowie wznosili swoje budowle, w ogromnych drzewach kapokowych i guanacaste, wpuszczających swoje korzenie w schody świątynne, aby potem rozsadzić je od środka, w wodzie zbierającej się w nierównościach i szczelinach, wypłukującej ziemię spod budowli i powodującej ich obsuwanie się.
Mamy też okazję przyjrzeć się z bliska wszystkim ptakom Nowego Świata, które do tej pory widzieliśmy jedynie z daleka, w koronach drzew albo przelatujących nad drogą, którą jechaliśmy. Niedaleko od Copan Ruinas znajduje się ptasie sanktuarium. Jego założyciele opiekują się ptakami odratowanymi z nielegalnego handlu. W Hondurasie istnieje potężny czarny rynek schwytanych dzikich ptaków.
Przed wyjazdem z Copan kupuję „El Heraldo”. Czytam gazetę, na jednej ze stron widzę portretowe zdjęcie uśmiechniętego mężczyzny w koszuli rozpiętej pod szyją. Co prawda na zdjęciu nie widać kapelusza, ale napis ten sam „prezydent Hondurasu”. Tylko teraz nazywa się Porfirio Lobo Sosa. Wszyscy oni się uśmiechają, a dla mieszkańców Hondurasu nic się nie zmienia.
Michał
Z tego musi powstać książka! a jak już powstanie to nie będzie się można od niej oderwać, każdy będzie czytał od deski do deski jednym tchem!
Agi prof. S.M. była by zachwycona taki bogaty język!
serdeczności,
iza
p.s. zazdroszczę Wam koloru, u nas liście już prawie wszystkie spadły,ciemno i pada!
Osób lobbujących za ksiązką ciągle przybywa:) chyba się nie wywiniecie!
Gratuluję rocznicy wyprawy,kawał czasu, kawał świata i kawał dobrej roboty pisarsko- fotograficznej!
Jestem z Was dumna!!!!
No i proszę, następni potencjalni czytelnicy gotowi! Rzeczywiście trzeba was będzie przydusić do napisania książki. Materiał fotograficzny ogromny, jest z czego wybierać! Piękne papugi! I wspaniały i ciekawy rok za wami…
Widze, ze dotarliscie do ptaszysk, my juz jestesmy od poniedzialku w Polsce, teraz po trudach podrozy czeka nas zasluzony 3 miesieczny urlop. Zyczymy powodzenia
to że książka powstanie jest mam nadzieje kwestią czasu! ja od początku Waszej wyprawy kibicuję tej idei!
buziaki,
iza w.