28.12.2009, Varanasi
Wracając do Indii czuliśmy się jakbyśmy wracali do domu. Wystarczyło kilku uśmiechniętych Indusów i duże thali (indyjski zestaw obiadowy, składający się z ryżu, kilku rodzajów curry, kremu z soczewicy, zsiadłego mleka, surowych warzyw oraz placków chapati). Tym bardziej, że naszym pierwszym przystankiem było jedno z najbardziej mistycznych i niezwykłych miejsc świata: Varanasi ( dawniej Benares) – najświętsze miasto hindusów leżące nad przenajświętszą rzeką Ganges. Miejsce pielgrzymek milionów wiernych, indyjska Częstochowa. Miasto Sziwy – boga zniszczenia i odrodzenia. Miejsce, gdzie można przerwać ćakram reinkarnacji i uzyskać ostateczne wyzwolenia przez zniszczenie.
Nic się tu nie zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Co więcej, jestem przekonana, że nic się tu nie zmieniło od ostatnich pięćdziesięciu lat. To jest właśnie najwspanialsze w Indiach, że się nie zmieniają. Jest to kraj rozwijający się w bardzo szybkim tempie, dysponujący głowicami jądrowymi, zagłębiem krzemowym, satelitami, ale nie dążący ślepo i za wszelką cenę do modernizacji, oznaczającej unifikację. Nie jest to jeden z azjatyckich tygrysów, gdzie młodzież słucha MTV, króluje kino amerykańskie i silniejsza niż wszystko jest chęć posiadania. Zachodnie wzorce docierają do Indii i są świadomie odrzucane. Indusi są wciąż bardzo uduchowieni, dumni ze swojej kultury. Tak jest w Benares, gdzie życie toczy się w oderwaniu od reszty świata.
Kluczymy wąskimi ulicami starej części miasta, z trudem mijając nadchodzące z naprzeciwka krowy, przejeżdżające rowery, mieszkańców dźwigających na plecach pakunki. Często się zdarza, że musimy przylgnąć do kolorowych, nadgryzionych przez wilgoć murów. Pokonawszy labirynt ulic wchodzimy na ghaty – charakterystyczną dla indyjskich świętych rzek zabudowę nabrzeża. Czas się zatrzymuje, wszystko staje się względne. Poranna mgła rozmywa horyzont, łódki pływające po rzece zdają się szybować w powietrzu. Powoli ukazują się kolejne fragmenty XVIII wiecznych ghat koloru ochry. Jeszcze jeden dzień nad Gangesem, niezmienny od stuleci. Na falach rzeki dogasają ostatnie łódeczki z kwiatami nagietka i świecą – dary dla Rzeki Matki. Wraz ze wschodem słońca wierni wchodzą do rzeki. Hindusi wznoszą w skupieniu modły, myją się, piorą, pławią bawoły, palą się. Tak, palą się. Aby na zawsze przerwać ciąg kolejnych wcieleń i uzyskać wymarzoną wolność należy umrzeć i zostać spalonym nad Gangesem. Na niektórych ghatach ogień płonie całą dobę.
Nie widzę tu smutku, ani żadnych innych emocji. Palący się stos otoczony jest przez kilku ubranych na biało mężczyzn, jeden jest ogolony – to pewnie najstarszy syn zmarłego. Owinięte w pomarańczowe sukno zwłoki rytualnie zamaczają w Gangesie, smarują specjalną oliwą ghee i układają na skrupulatnie ułożonym wcześniej stosie. Ciało pali się już jakiś czas. Nagle słychać głuchy trzask. To dobry znak, pękła czaszka, uleciała dusza. Stos się powoli dopala. Inne zwłoki owinięte w pomarańczowe sukno leżą na brzegu, do połowy omywane przez wodę. Podchodzi koza, żuje całun, dookoła niecierpliwie kręcie się też kilka psów. Taki pochówek do spory wydatek dla rodziny. Często się zdarza, że do Benares docierają wdowy, które ogólnie rzecz ujmując nie mają w Indiach najszczęśliwszego życia, więc ściągają ze wszystkich części kraju do miasta Sziwy i spokojnie czekają na śmierć. Wiele z nich ostatnie chwile na ziemi spędza żebrząc o brakujący do stosu grosz.
Musieliśmy odnaleźć Leona. Podczas swojej ostatniej wizyty w Benares przegadaliśmy kilka godzin. Tym razem nie miałam do niego ani telefonu, ani e-maila. Wiedziałam tylko, że ma teraz ok. 22 lat, mieszka wraz całą rodziną od dzieciństwa w Benares, a jego mama wykłada na tutejszym uniwersytecie filologię polską. Od kilku dni pytamy o niego tu i ówdzie licząc na cud. Nikt nie zna polskiego hindusa. Zdeterminowani ruszamy na uniwersytet. Idziemy ghatami, brzegiem Gangesu. Mijamy dwie eleganckie starsze panie w bieli. Słyszymy polską mowę. Matka i córka. Córka jest jedną z dwóch rodzin mieszkających tu od ponad dwudziestu lat. Czy zna Leona? Oczywiście! Pięć minut później jesteśmy umówieni z Leonem na kolację. Tym oto sposobem w dwumilionowym mieście Leon znalazł się sam. Ja wiem, że to magia Varanasi.
Z piętnastominutowym spóźnieniem w umówionym miejscu zjawia się wysoki Indus. Śniada cera, fryzura z przedziałkiem, czerwone od żucia betelu zęby i sygnety na prawej dłoni, na każdym palcu inny. Leon od naszego ostatniego spotkania zmienił się nie do poznania. Dopiero jak się uśmiechnął to rozpoznałam entuzjastycznego, mądrego chłopaka sprzed trzech lat.
Leon kocha Varanasi (kto by nie kochał przy tempie tutejszego życia) i czuje się Indusem. Jakie ma plany zawodowe? Chce grać na sitarze, być muzykiem. Pytam o koncerty. Nie, Leon planuje grać w domu, jak ktoś będzie chciał posłuchać to przyjdzie. Nagle rozmowa schodzi na polskiego podróżnika, który zmarł kilka dni temu w Varanasi, po tym jak wykąpał się w Gangesie. Pytamy co, jak? Leon mówi – Zrobił mu się bąbel w nosie, urósł i umarł. A do szpitala sam się zgłosił. – Ale jak to? – Tu różne rzeczy się dzieją.
Pytam Leona, czy podobnie jak każda hinduska rodzina mają w swoim domu kapliczkę lub chociaż ołtarzyk poświęcony jakiemuś bóstwu. Leon myśli, myśli i po chwili odpowiada. Tak, mamy obraz Czarnej Madonny… tej z Jasnej Góry.
Agi
0 Response to “Tu różne rzeczy się dzieją”