Salento, 10 września 2010
Jest środek nocy. Przeszywający ból głowy nie pozwala dłużej spać. Przy każdym, nawet najdrobniejszym ruchu w mojej czaszce przewala się ogromny głaz obijając się z hukiem o czoło, potylicę, skronie. Głaz wypełnia głowę, nie ma już miejsca na żadną myśl, wszystkie skruszone są w drobny pył. Ból odrywa się od głowy i bezlitośnie wierci oczodoły, uszy, pełznie powoli po karku, aż do kręgosłupa. Co się dzieje? Niesprzyjające mikroklimat? Zmiana pogody? Wysokość? Migrena? Za co?!
Chcę zasnąć, uciec, zniknąć. Nie czuć! Wychodzą pierwsze promienie słońca. Światło wypala oczy, zostają dwie wąskie szparki. Potem jest tylko gorzej. Dreszcze, gorączka, mdłości, ból mięśni i stawów, cztery koce i dwa śpiwory. Niemoc…
W końcu Michał prowadzi mnie do szpitala, którego fasada nie różni się wcale od otaczających go urokliwych domów i który, na całe szczęście, jest tuż obok naszego hostelu. Pięćdziesiąt wolnych kroków i jesteśmy. Czysto, profesjonalnie, ludzko. Młody lekarz ogląda mnie, mówi Michał, bo ja nie mam siły. Diagnoza: denga. Dwa zastrzyki i do domu. Pięćdziesiąt kroków. Łóżko. Sen. Ukojenie. Otwieram powoli oczy obawiając się znów ostrego ukłucia, ale światło mnie już nie męczy. Tuż przed swoją głową widzę twarz Michała, który gładzi mnie po włosach:
-No to jesteś w elitarnym gronie prawdziwych podróżników. Nie jest to co prawda malaria, ale zawsze… – i w śmiech.
Odpowiadam szerokim uśmiechem, ale nie mówię ani słowa. Kolejne dwa dni śpię, a Michał skacze wokół mnie. Aż do momentu kiedy w końcu się budzę, siadam na łóżku i słyszę:
-Wiesz, trochę mnie głowa boli.
I wszystko zaczyna się od początku. Jakby puścić ten sam krótki film, etiudę o chorowaniu od nowa, tyle tylko, że następują zmiany w rolach głównych. Wonsu przechodzi do poziomu, a ja wznoszę do pionu. Męczy się dobę aż udaje mi się go uprosić, żebyśmy poszli do szpitala. Dla mnie spacerek, dla Michała droga przez mękę. Czterdzieści dziewięć i… izba przyjęć. Ten sam miły, empatyczny lekarz. Ja świeża i pełna energii i Michał jakby spuszczono z niego powietrze. Lekarz zaniemówił jak nas zobaczył. Bez zbędnych wyjaśnień, dobrze wiedział w jakiej sprawie przybywamy. Bada Wonsa, podaje zbawienny zestaw kroplówek, zastrzyków i wracamy do naszej izolatki drzwi obok. Kładę Michała, przykrywam czterema kocami i dwoma śpiworami szepczę:
-Witaj w elicie.
Uśmiecha się lekko nie otwierając oczu. Za dwa dni będzie już lepiej. W Kolumbii denga ma o wiele łagodniejsze oblicze niż w krajach Afryki czy Azji. Traktowana jest jak w Polsce grypa, jako wirusowa dość uciążliwa infekcja, żadna tragedia, choroba przez którą przechodzi wielu mieszkańców kraju.
Tymczasem mijają nam kolejne dni na odpoczynku. Czujemy się trochę jak kuracjusze sanatorium. Ciężko sobie wyobrazić lepsze miejsce na chorowanie niż pełne uroku miasteczko Salento leżące w pośród zielonych pól kawowych Zona Cafetera. Niedaleko stąd rozciąga się bajeczna i abstrakcyjna Valle de Cocora, gdzie bydło pasie się pośród najwyższych na świecie smukłych palm woskowych. Tutaj ludzie żyją powoli, choć nie są rozleniwieni przez ogromne upały jak ci na północy kraju. Leżąc w łóżkach, wsłuchujemy się w kojące odgłosy życia dochodzące zza naszego otwartego okna. W Salento nie ma szyb w oknach, są tylko pomalowane na żywe kolory okiennice, które z drzwiami w tych samych barwach stanowią jedyne rozróżnienie pobielanych fasad domów pokrytych starą dachówką. Wsłuchujemy się w puls miasteczka. Dzieci biegną do szkoły, ktoś sapie pedałując pod górę na rowerze, śmiech zakochanych, i mój ulubiony odgłos, stukanie podków drobnych, ale bystrych koni kreolskich o kobaltowe kocie łby.
Podczas sjesty w słońcu wygrzewają się grupki vaceros (kowboi). Siedzą na masywnych krzesłach przy drewnianych ławach, piją kawę albo piwo, głaszcząc się czarnych wąsach. Każdy z nich ma przełożoną przez ramię lub okręconą wokół szyi jasną szmatę kuchenną. Szmata, gdy się ją rozłoży i przełoży przez głowę, zamienia się eleganckie ponczo, nieodłączny element stroju. Do tego dochodzi biało-czarny kapelusz z szerokim rondem, białe sandały, i elegancka pochwa na maczetę, którą każdy ma przytroczoną u boku. Brakuje tylko muła do pełnego obrazu Juana Valdeza, człowieka który na grzbiecie swojego wiernego kompana przewoził kawę przez górskie bezdroża regionu. Podróżując oraz promując rodzimą kawę na świecie stał się ikoną, marką „Cafe de Colombia”.
Szkoda tylko, że dla Kolumbijczyków szlachetna odmiana kawy, o najlepszym smaku i najpiękniejszym aromacie, która rośnie na górnych partiach krzaczków, jest praktycznie nieosiągalna. Dostępna w każdych ilościach jest pasilla, ale nie stanowi ona uczty dla konesera. Na tą kawę drugiej kategorii składają się ziarna, które rosną tuż nad ziemią, tak nisko, że trudno dostępne, zazwyczaj są pomijane przez zbieraczy i zbyt późno zrywane. W domach Kolumbijczycy najczęściej piją kawę przesączoną przez miękkie sitko przypominające starą skarpetę. Niezbyt mocny kawowy napar pija się w ogromnych ilościach o każdej porze dnia i nocy, najczęściej z szaloną ilością panela (brązowego cukru z trzciny cukrowej). Ale w kawiarniach stoją ponad stuletnie ogromne, włoskie ekspresy do kawy. Mijamy właśnie tradycyjną, obszerną kawiarnię, w której co dzień zbierają się stali klienci. Zapach nas uwodzi. Zamawiamy dwie cafes con leche.
Srebrna maszyna, niczym zabytkowa lokomotywa, bucha parą, idzie w ruch. Wszystko wskazuje na to, że jesteśmy już zdrowi. Stukamy się filiżankami i żartując pijemy za elitarne grono.
Agi


Valle de Cocora.


Salento.
0 Response to “W elitarnym gronie”