W raju

Wyspa Chichime, 30 września 2010

– Wie pan, że po śmierci nic się dla pana nie zmieni? Zakładając, że jest pan dobrym człowiekiem.

-Jak to? – widzę konsternację na rozpromienionej dotychczas, naznaczonej głębokimi zmarszczkami twarzy starego Julio. Prostuje się, wypina dumnie chudą pierś, na której prezentuje białą trupią czachę na czarnym tle i napis „Caribbean Pirate”, drapie się po głowie.

– Lud Kuna mieszka w raju za życia. – kontynuuję.

-No tak, tak… Ale w raju jest inaczej niż tutaj. Tam nie ma ryb.

Teraz ja potrzebuję chwili do namysłu. W końcu składam elementy układanki. Jedyną pracą gospodarzy bajecznego archipelagu jest łowienie ryb. Łódka, wędka lub harpun i ryby są tutejszym biurem, klimatyzacją i komputerem. Przytakuję więc szybko, żeby nie niepokoić starego Julio. Ale tak naprawdę nie jestem wcale pewna, czy ktoś kto urodził się w przewiewnej bambusowej chacie, chodzi boso po miałkim, białym piasku i kilka razy dziennie pływa w turkusowym Morzu Karaibskim a większość dnia spędza, bujając się w hamaku, może dostrzec wyjątkowość tego miejsca.

Julio uwielbia mówić, co jest dość nietypowe dla zasadniczych i zdystansowanych zazwyczaj Kuna. Jest podekscytowany, bo ma nową señorę jak mężczyźni Kuna określają swoje żony. Wydaje mi się to dość zasadne, ponieważ kobiety zdają się rządzić w rodzinie, jak również w społeczności. Poprzednia pani zmarła niedawno, więc pojechał do Carti (gęsto zaludnionej wyspy, stolicy Comarca Kuna) po nową panią i to była miłość od pierwszego wejrzenia. Uśmiecha się szeroko, prezentując bezzębną prawie szczękę i patrzy na krzątającą się wokół nas kobietę w średnim wieku.

-Jak wyglądał ślub?- dopytuję się.

-No jak to jak… Położyłem się na hamaku, na mnie moja señora. Potem poszliśmy się razem wykapać w morzu. Potem znów się położyłem w hamaku, a na mnie moja señora, potem znów do morza. Na hamak, do morza. Trzy razy i już mąż i żona. Tyle tylko, że przy świadkach musi być.

Jak każda kobieta Kuna, señora Julia dumnie nosi tradycyjny strój, zupełnie inaczej niż mężczyźni, którzy już od dawna chodzą w szortach i t-shirtach. Całe przedramiona i łydki pokryte ma przylegającymi zwojami pomarańczowych koralików z czarnymi swastykami – symbol plemienia. Za spódnicę służy jej wzorzysta długa tkanina, a za bluzkę pieczołowicie wyszywana mola (geometryczny, kolorowy wzór przedstawiający zwierzęta, rośliny, sceny z życia wioski). Jej krótko ścięte, proste włosy opadają na czoło spod którego wychodzi czarna regularna kreska kończąca się na nosie przebitym złotym, błyszczącym kołem. Z radością spostrzegam, że kobieta wrzuca do miedzianego gara nad paleniskiem kilka wielkich krabów, które zjemy na obiad. Przywieźli je przed chwilą mężczyźni, którzy przypłynęli drewnianym czółnem o białym płóciennym żaglu.

-Chcecie łyknąć rumu? – pyta nagle Julio.

Rum? Tutaj? Na wyspie gdzie ledwo się znalazły dla nas dwa talerze, żeby podać nam obiad?

-A mam, cały skład butelek w chacie. Przywozi mi je zawsze mój przyjaciel Indianim ze Stanów Zjednoczonych. Ten sam, który obdarowuje mnie pirackimi koszulkami. On sam jest jak pirat, nad jego jachtem powiewa ogromna flaga z czaszką. Lubię go, bo tak jak ja jest pierwotnym mieszkańcem swoich ziem.

-I kto jeszcze pana tu odwiedza?

-No przemytnicy z Kolumbii, ci co przepływają szybkimi łodziami motorowymi. Często się tu zatrzymują i też zostawiają prezenty. Oj zostawiają, zostawiają. Dolary. I czasami jakiś turysta wpadnie na snorkling, bo u nas najlepszy z 365 wysp Comarca Kuna Yala. Kuna mają inną wyspę na każdy dzień roku, wiedziałaś?

Na tej maleńkiej wyspie należącej do Cayos Holandeses jesteśmy tylko przejazdem, podobnie jak przemytnicy narkotyków. Też zostawiamy dolary, ale wyobrażam sobie, że znacznie mniej niż goście z motorówek, bo po trzy od głowy. Wracamy na nasza wysepkę, piękną i niemalże bezludną Chichime, na którą dopływamy z naszym gospodarzem Umberto. Tutejsze morze jest często bardzo wzburzone. Fale dochodzą do kilku metrów, wlewając się z hukiem do naszej skromnej łodzi. Dwugodzinna podróż mija mi na wyszukiwaniu najbliższej wyspy i ocenianiu odległości do niej. Dopłyniemy wpław, czy nie dopłyniemy jeśli kolejna ogromna fala przewróci nasz łódź o słabym silniku. Twarz Umberto też nie uspakaja. Rysuje się na niej ogromne skupienie i niepokój. I tym razem się udało, dopłynęliśmy, chociaż bardziej mokrzy niż gdybyśmy dotarli wpław.

Wyspy Comarca Kuna Yala są nie tylko zjawiskowo piękne, ale i niezadeptane jeszcze przez turystów. To efekt bezkompromisowego zarządzania archipelagiem przez Kongres, najwyższą władzę wszystkich Kuna. Indianie mają autonomiczną prowincję, własnego gubernatora i nawet konstytucję. Policja panamska nie ma wstępu na wody należące do Kuna, właśnie dlatego wiele z bezludnych wysepek stanowi spokojną przystań dla kolumbijskich przemytników. Kilka lat temu kultywujące swoją tradycję plemię wyrzuciło białych właścicieli ziem ze swojego archipelagu. Bez „przepraszam”, bez odszkodowań, bezpowrotnie. Żeby opuścić wyspy Kongres wydaje członkom wspólnoty specjalne odpłatne przepustki, ograniczające w czasie przebywanie poza wspólnotą. Za małżeństwo z kobieta Kuna również się płaci. W przypadku obcokrajowca to 800 $, w przypadku Panameńczyka tylko 300$. Nie ma tu kilkupiętrowych hoteli, rozwiniętej infrastruktury. Można się zatrzymać na jednej z wielu wysp będącej własnością jednej lub kilku rodzin i przespać się w hamaku w gościnnej chacie. Tutaj luksus intymności i spokoju jest prawie darmowy (doba z trzema posiłkami 15$!).

Umberto wyjmuje ze starej rozmrożonej lodówki piwo, podaje nam do kolacji (1$!) i mówi:

-Ostatnie chwile…

Z przerażeniem kończę jego zdanie. Ostatnie chwile bez turystyki masowej, ogromnych cruiserów, klimatyzowanych hoteli z basenami (są, ale nieliczne).

-…z piwem. Nie będzie piwa ani żadnego alkoholu w sprzedaży. Kongres tak postanowił. Do odwołania. Bo biali się upijają i są bijatyki. Poza tym nasi też się upijają i też są bijatyki. – skończył zdanie Umberto. To odważna decyzja, biorąc pod uwagę, że głównym źródłem dochodu Kuna jest turystyka. Choć odnoszę wrażenie, że niespecjalnie zależy im na pieniądzach. Przynajmniej mężczyznom, z którymi łatwiej nawiązać kontakt i negocjować. Kobiety są nieprzejednane. „One dollar” to najczęściej słyszane od nich słowa. Kobiety, które dzięki pięknym strojom wzbudzają duże zainteresowanie i są chętnie fotografowane zbuntowały się. Nie pozwalają na zdjęcia i już. Chyba, że za „one dollar”. Pewien miły turecki kapitan, który wozi turystów z Panama City do Cartageny swoim jachtem opowiada nam historię „one dollar”. A było to tak. Któraś z kobiet wybrała się do Panama City. Widząc na stoisku z pamiątkami pocztówkę ze zdjęciem kobiety z plemienia spytała ile to kosztuje. Sprzedawca odpowiedział „one dollar”. Kobieta poskładała po swojemu, zresztą wcale nie głupio, fakty i przemówiła na zebraniu kongresu do innych kobiet (które stanowią znakomitą większość podczas obrad). Teraz panie Kuna wołają „one dollar” jak tylko zobaczą dłuższy obiektyw

W dzień przed wyjazdem z Chichime kupujemy molas. Pokazuje nam je kobieta z sąsiedniego domu. Rzadko się uśmiecha, nie chce obniżyć wysokiej ceny. Okazuje się, że kolorowa ryba, która szczególnie mi się spodobała jest uszyta wcale nie przez nią a przez przemiłego, zniewieściałego Pedra, który podaje nam posiłki. Umberto robiąc nam krótki wstęp do kultury Kuna powiedział, że szyciem molas zajmują się tylko kobiety, no i maricas ( z hiszp. dosyć obraźliwie określenie geja). W jego tonie nie było cienia pogardy, raczej rozbawienie. Pedro przygląda się w milczeniu transakcji. Gdy wygląda na to, że nie ubijemy targu, kobieta chowa molas do torby. Pedro szepcze mi do ucha, że po kolacji mi sprzeda, trochę taniej. I tak się też dzieje. Po chwili podbiega do mnie ta sama kobieta, wyrywa mola, ogląda i podbiega do Pedra robiąc mu karczemną awanturę. Nie rozumiem ani słowa, ponieważ wymiana zdań odbywa się w języku Kuna.

Po wszystkim podchodzę do chłopaka, który siedzi na plastikowym fotelu przed chatą. Pytam, czy wszystko gra. Odpowiada, że tak, nie ma problemu. Nie mam pojęcia, czy mówi prawdę, czy nie. Jakoś chcę poprawić mu nastrój. Mam! Przypomina mi się, że na Cayos Holandeses widziałam wyszywającego molas młodego, pięknego chłopca.

-Pedro, a wiesz, że na Cuyos Holandeses też jest chłopak, który robi piękne molas.

-Aaa, taaak? Hmm… – Patrzy w pustą przestrzeń przed sobą, przekrzywia lekko głowę myśląc, uśmiecha się do ciemności i odpowiada łagodnym głosem:

-Nie, chyba nie znam, na której z wysp, w której chacie? – ożywia się. Daje mu konkretne wskazówki. Chłopak się rozpromienia.

Ostatniego ranka, obchodzimy wyspę na pożegnanie. Nasza ciepła i miła gospodyni leży jak zawsze w swoim zielonym hamaku i uśmiecha się do swoich myśli. Uśmiech jest trochę tajemniczy i zdecydowanie błogi. Zastanawiam się – wie, czy nie wie, że żyje w raju. Nie spytam, ponieważ ona nie mówi po hiszpańsku, a ja nie mówię w Kuna, ale jak tak na nią patrzę to myślę, że wie.

Agi

1

2

Murena na obiad.

Murena na obiad.

Wyspa Chichime.

Wyspa Chichime.

Nasza gospodyni.

Nasza gospodyni.

Cayos Holandeses.

Cayos Holandeses.

8

9

11

Chwile ulotne.

Chwile ulotne.

0 Response to “W raju”


  • No Comments

Leave a Reply