Orixás dosiądą swych wierzchowców

Salvador da Bahia, 18 czerwca 2010

Sprawa nie jest prosta. Nikt nic nie wie. Nawet jeśli ktoś coś słyszał to nie wnika gdzie i kiedy. Znajomi mieszkańcy Salwadoru nie chcą mieć ze sprawą nic wspólnego. Mówią, że z duchami nie ma zabawy i lepiej nie ryzykować.

Poznajemy Amerykankę, która pracuje jako wolontariusz w miejscowym sierocińcu. Rozmowa schodzi na afrykańskie korzenie miasta. Mary twierdzi, że w niektórych częściach miasta jest zła aura. Trzykrotnie zmieniała już lokum. W jednym miejscu ciągle śnili jej się biczowani niewolnicy. Później dowiedziała się, że kiedyś znajdowała się tam fabryka, w której czarni zmuszani byli do ciężkiej pracy w nieludzkich warunkach. W drugim mieszkaniu, we śnie ktoś krzyczał jej imię, poczuła uścisk na ramieniu. Nagle wybudzona ujrzała ducha stojącego tuż przy jej łóżku. To zdarzyło się dwa razy. Mary wolała nie czekać na trzecią wizytę i uciekła do hoteliku, gdzie mieszka obecnie. Autosugestia? Może tak. A może rzeczywiście duchy. Takie historie w Salwadorze nikogo nie dziwią. Każdy tylko potakuje głową ze zrozumieniem. Mary mówi, że chętnie by z nami poszła, bo sama jest ciekawa, ale jest chyba podatnym medium i woli nie ryzykować.

My jednak nie możemy się teraz wycofać. Spędziliśmy 27 godzin w autobusie, żeby wziąć udział w ceremonii. Feście, która na Kubie występuje pod nazwą santería, na Haiti woodoo, a tu w Salwadorze – candomblé. Musimy nie tylko dowiedzieć się, w której z trzydziestu wspólnot w mieście odbędzie się obrzęd w tym tygodniu, ale jeszcze znaleźć kogoś kto nas tam wprowadzi, będzie naszym tłumaczem (językiem liturgicznym candomblé jest joruba) i ochroną. Dni mijają, a my brniemy coraz głębiej w labirynt dezinformacji. W końcu przy pomocy agencji turystycznej udaje nam się znaleźć odpowiedniego człowieka. Thiago pracuje jako przewodnik, jest nie tylko antropologiem, ale wyznawcą tej synkretycznej religii. Jest biały, wywodzi się od holenderskich osadników, ale w jego żyłach płynie też domieszka krwi afrykańskiej. Pojawienie się na candomblé bez niego byłoby niedorzecznością.

Jest już późna noc. Wjeżdżamy do faveli, panuje półmrok, w nikłej poświacie latarni widać małą dziewczynkę, dalej dwóch mężczyzn, w oddali szczeka pies. Wchodzimy do prostej, surrealistycznie ozdobionej izby, która jest świątynią, choć wygląda jak mieszkanie. Mężczyźni siadają po prawej, kobiety po lewej. Na przybrudzonej, niegdyś białej ścianie, wisi kolekcja starych cylindrów. Jeden róg sali przyozdobiony jest na czerwono, palą się świece, stoją sztuczne maki i diablica z dużym nagim biustem. Vis à vis jest kąt niebieski – chrześcijanin powiedziałby, niebo. Gliniane dzbanki, duże figury Indian i na centralnym miejscu, jedna z popularniejszych Orixás – bogini wody, która czczona jest pod postacią syreny albo Matki Boskiej odzianej w średniowieczne szaty dworskie. Obok, na półce, stoją figurki Trzech Króli, dalej obraz olejny ze Świętym Jerzym ubijającym smoka, w końcu kiczowaty obraz Jezusa Chrystusa, który niczym sędzia przygląda się izbie z wysoka.

Spirytualistyczne candomblé jest wynikiem połączenia religii chrześcijańskiej z animistycznymi wierzeniami zachodnioafrykańskimi, a jego początek przypada na XVI w., gdy niewolnikom przywiezionym z Afryki zakazano kultywowania ich pierwotnej religii. Do dziś każde z 16 bóstw Orixás ma swój chrześcijański odpowiednik w postaci świętego. Zresztą candomblé nie zabrania praktykowania innych wyznań, więc gdybyśmy doczekali niedzieli i poszli do słynnej Igreja do Bonfim ujrzelibyśmy wiele twarzy z dzisiejszej festy.

Bębniarze zaczynają rytmicznie uderzać w ogromne bębny. Na swoim honorowym miejscu – tronie zasiada założyciel wspólnoty tzw. „święty ojciec”. Obok niego na krześle siedzi duża plastikowa, dziecięca lalka. Ile pytań rodzi się mojej w głowie.

Sala powoli zapełnia się czarnymi kobietami, pojawiają się też nieliczni mężczyźni. Powoli formuje się kółko, kobiety śpiewają w joruba, kiwają się w rytm muzyki, witają się, ukradkiem plotkują – rozpoczyna się taniec Xiré. Pół godziny później patrzę na Michała, który razem z Thiago siedzi naprzeciwko mnie, po drugiej stronie sali, w części męskiej. Niemo komunikujemy sobie nawzajem znużenie. „Ciekawe jak tu wysiedzę kolejne dwie godziny.” – myślę sobie. Ale ceremonia powoli się rozkręca.

„Święty ojciec”, szef ceremonii, obserwuje w ciszy uczestników i od czasu do czasu mówi, kto ma gdzie stanąć, kto ma wyjść tylnymi drzwiami, kto może wejść z powrotem, kto ma się przebrać. Bębny stają nieco się głośniejsze, rytm nieco szybszy. Kobiety pogrążone są już w skupieniu, wiele z nich ma zamknięte oczy. Zmienia im się wyraz twarzy. Bębny głośniejsze, rytm szybszy. Kobiety kołyszą biodrami, potem całym ciałem. Niektóre płaczą, inne wyściskują się z członkami rodziny, którzy podobnie jak ja są obserwatorami ceremonii. Bębny głośne, rytm szybki. Na ich skroniach pojawiają się pierwsze krople potu, na twarzach pojawia się grymas. Niektóre twarze zmieniają się tak bardzo, że tylko charakterystyczny kostium zdradza osobę. Bębny bardzo głośne, rytm bardzo szybki.

Nagle, cisza! Rytm zamiera, po czym uderza ze zdwojoną siłą i szybkością. Tancerki ruszają, a ich ruchy zbudowane na planie koła nabierają niezwykłej precyzji. W tym czasie „święty ojciec” wstaje ze swojego tronu i przyłącza się do precyzyjnego teraz kręgu Xiré. W dłoni trzyma drewnianą grzechotkę, którą potrząsa nad głowami tancerek. Za ich pomocą wzywane są afrykańskie bóstwa, które „dosiądą swych wierzchowców”, czyli schodzą na ludzi. Z niektórych kobiet zostały już tylko ekstatycznie wirujące ciała, a w ciała wcieliły się Orixás. Ogromne kloszowe spódnice wypadają wejściowymi drzwiami, wpadają z powrotem (symbol więzi z Afryką), zderzają się, odskakują. Młodsze uczestniczki ceremonii czuwają nad tymi w transie. Nadają właściwą trajektorię, wskazują miejsce, ścierają pot z czoła, wyprowadzają, podtrzymują. Pomocnice ubrane są w codzienne ubrania, starsze kobiety, te w transie noszą charakterystyczne dla bahianas obszerne spódnice i gorsety. Najczęściej białe lub pastelowe, ale są też czerwone. Strój powiązany jest z konkretnym bogiem-duchem Orixá (każdy przypisany do innego żywiołu np. morza, burzy, deszczu) patronem, który odpowiada cechom charakteru konkretnego członka wspólnoty. Ciężko już odróżnić jedną pieśń od kolejnej, wszystko zlewa się w jedną mozaikę rąbków sukni, kropli potu na czole, dzikich spojrzeń, białek oczu. Kobieta się wywraca, potem kolejna i trzecia. Pomocnice spokojnie podnoszą upadłe sylwetki i wyprowadzają tylnymi drzwiami. Nagle do tańca włącza się „ święty ojciec”, który raz po raz przeraźliwym krzykiem wygania wybranych uczestników ceremonii.

Nie mogę uwierzyć, że tu siedzę i uczestniczę w tym wydarzeniu. Że to co widzimy nie jest żadną turystyczną szmirą, że to jest prawdziwe. Mięśnie bolą mnie od napięcia, nie mogę zebrać myśli. Patrzę na Michała, szukam naszego przewodnika wzrokiem. Zniknął!

Świetnie – myślę sobie i próbuję spojrzeć trzeźwo na sytuację. Siedzimy z Michałem w sali pełnej pogrążonych w głębokiej ekstazie osób. Słyszę krzyki w języku, którego nie rozumiem. Dochodzi północ. Jestem w oddalonej od centrum dzielnicy Salwadoru, której nazwy nie sposób powtórzyć. Jesteśmy jedynymi białymi. A nasz przewodnik zniknął. Nagle widzę pochylonego mężczyznę, z białą chustą zupełnie zakrywającą głowę i tułów. Mężczyzną rzucają silne drgawki, ledwo trzyma się na nogach prowadzony pod ramiona przez dwóch członków ceremonii. Przyglądam się tej nowej postaci choć gotowa jestem przysiąc, że nikt nie wchodził żadnymi drzwiami. Thiago zdradziły dżinsy. Michał kiwa głową potwierdzając moje przypuszczenie. Tak, Thiago włączył się na chwilę do ceremonii, a potem gdzieś zniknął wyrzucony wraz z pozostałymi tancerzami ze świątyni. Nastała cisza i wyglądało na to, że jest po wszystkim.

Po chwili zaczęły się pojawiać kobiety, wyciszone, naturalne, wycieńczone. Znów witały się z krewnymi, znajomymi, rozmawiały przyciszonym głosem. Życie wracało do normy, a one były znów sobą. Tylko jedna, ta w różowej sukience wbiega do sali, wpycha sobie do buzi ogromny kawał tortu, różowy krem pokrywa usta i nos. Kilka razy podskakuje, chaotycznie patrzy w prawo, potem w lewo, podbiega do mnie z obłędem w oczach trąca pięścią moją torbę na aparat fotograficzny. (Mieliśmy niesłychane szczęście, ponieważ „święty ojciec” zezwolił na fotografowanie, co bardzo rzadko się zdarza). Starałam się robić zdjęcia dyskretnie nie ruszając się z miejsca. O co więc chodzi? Kobieta krzyczy na mnie w joruba, trąca znowu moją torbę, potrząsa fartuchem, przeskakuje z nogi na nogę. Maszeruje podnosząc wysoko nogi na środek sali, wybiega z krzykiem i znów do mnie wraca. W końcu tylnymi drzwiami wchodzi Thiago, który uspokaja kobietę, a mi tłumaczy, że bardzo przeprasza, ale kobieta ma problem z wyjściem ze swojej roli, a jej duchem patronem jest dziecko. I to co ja odczytałam jako agresję było w rzeczywistości zachowaniem małej dziewczynki w ciele dorosłej kobiety. Dzieckiem, które zarówno ode mnie, jak i od innych próbowało zebrać kilka groszy na cukierki.

Nieco się uspakajam, zbieram myśli i rozmawiam w siedząca obok starowinką, która po dwóch godzinach religijnego tańca ledwo biedna złapie oddech. Zaprasza nas na jutro wieczór, na feijoada. Grzecznie dziękuję i dyskretnie się wykręcam. Bóg jeden wie co tu się będzie działo jutro, a mi wystarczy wrażeń na jakiś czas.

Agi

Ceremonia Candomblé.

Ceremonia Candomblé.

ble ble
A na wszystko patrzy Jezus Chrystus.

A na wszystko patrzy Jezus Chrystus.

4

Uczestniczka "opiekunka" ociera pot z czoła kobiecie w transie.

6

spekt

Obserwująca festę przez drzwi frontowe (symbol Afryki) córka.

ghjiji

Przed wejściem do świątyni.

2 Responses to “Orixás dosiądą swych wierzchowców”


  • Niesamowite!!!!!!!!
    jedyny komentarz jaki przychodzi mi do głowy, to taki, że ten wieczór, ta ceremonia, której byliscie swiadkami to prawdziwa nagoda za Wasze uparte ,wytrwałe starania aby poznać prawdziwe oblicza miejsc , które odwiedzacie.
    Postawa godna najprawdziwych podróżników , respect:)

  • Robi się coraz ciekawiej i bardziej emocjonująco! Najpierw favele, teraz to. Wasz blog zamienia się w thriller! Ale jest pięknie…
    Pozdrawiam gorąco
    Monika

Leave a Reply