Baños/Quilotoa, 7 sierpnia 2010
Wahaliśmy się, na który się zdecydować. Chimborazo był pewna pokusą, najwyższy szczyt w Ekwadorze o długim, ośmiogodzinnym podejściu. Cotopaxi, nieco niższy, łatwiejszy technicznie, prawie sześciotysięcznik. Zwyciężył rozsądek, wybraliśmy Cotopaxi. Nie zmieniło to jednak faktu, że musieliśmy trochę rozruszać kości i na nowo się aklimatyzować. Ten cel wytyczył nasze przystanki po drodze ku górze. Spakowaliśmy plecaki i wsiedliśmy do autobusu.
Podczas przejażdżki do Baños otworzył się przed nami kolejny fascynujący rozdział pt. ”Autobusowi akwizytorzy”. Oprócz akwizytorów płotek (których podczas czterogodzinnego rejsu wsiada ok. dwudziestu) są akwizytorzy rekiny (ok. czterech). Rekiny są doskonałymi socjologami, psychologami, oratorami, a nawet aktorami. Najczęściej sprzedają cudowne tabletki na przeczyszczenie sporządzone na bazie ziół, dobre na wszystko, rzadziej rękodzieło. Płotki natomiast handlują lodami, słodyczami domowej roboty, zestawami obiadowymi, wodą mineralną, czy owocami i ich praca nie wymaga rekinich zdolności, takich nakładów czasu ani energii, choć nawet sprzedaż drażetek miętowych potrafi być poprzedzona prawdziwą przemową. Przed chwilą skończył się amerykański film akcji. Teraz wszelką myśl zagłusza pasillo (narodowa muzyka Ekwadoru) w wykonaniu legendy Enrique Espína Yépez. Nagle muzyka ustaje, urywa się wręcz w połowie taktu. W przejściu, tuż za szoferką kierowcy staje… rekin. Świeża koszula, błyszczące buty, pomada na włosach, teczka. Lat czterdzieści pięć. Pierwsze słowa wypowiada z pompą, na wdechu: „Estimados Señores Pasajeros, disculpen la molestia…” (hiszp. „Szanowni Państwo Pasażerowie, proszę wybaczyć, że przeszkadzam…”). Automatycznie wszystkie oczy skierowane są na mówcę. Rekin zaczyna niepozornie, jest to etap nawiązania kontaktu. Rekin podaje informację ile kilometrów dzieli nas od celu podróży, przez jakie miasteczko właśnie przejeżdżamy, mówi, że doskonale wybraliśmy firmę transportową. Potem następuje cały rozdział poświęcony życiu i moralności. O tym jak ważne są dzieci i że każdy ojciec chce dla nich jak najlepiej, więc ojcowie ciężko pracują, a nasz rekin ma ich aż czwórkę. Że należy być posłuszną żoną i nie odrzucać męża jak „prosi”, bo taki sprzeciw może doprowadzić do zdrady małżeńskiej. Potem jest chwila na zawiązanie przyjaźni ze słuchaczami. Rekin robi to za pomocą kilku prostych zwrotów: „Pani z tyłu dziękuję za uwagę, to bardzo miłe.”, „Tej uroczej dziewczynce z warkoczykami, o tam, dziękuję za uśmiech”. Potem następuje przełomowy fragment, wykład o zdrowiu. I tu znów na przykładach. Rekin jest już rozkręcony, gestykuluje, podnosi głos, wplata onomatopeje. Że raz widział piękną białą dziewczynę, obok niej na siedzeniu siedział ohydny Murzyn (sic!). Ona karmiła go z ręki, wybierając dla niego najlepsze kąski. „Dlaczego? Señores Pasajeros pytacie. No mogą się Señores Pasajeros sami domyśleć…” – tu pauza, a potem śmiech. – „No ilu z Was Panowie ma problemy z prostatą? Ilu?”. Następnie rekin wyciąga ze swojego kufra kawałek aloesu, ampułkę z czerwonym płynem – „smocza krew”, wyschniętego kikuta – „koci pazur”, to tylko niektóre z naturalnych dobrodziejstw składających się na cudowną pastylkę. Prezentuje kilka plansz z narysowanym przekrojem pokarmowym człowieka, niczym na lekcji biologii w podstawówce. W końcu wydobywa z teczki słoik z tasiemcem w parafinie. A wszystko to, balansując pomiędzy siedzeniami podczas szalonej przejażdżki. Teraz następuje najważniejszy moment. Rekin wyciąga sprzedawany przez siebie produkt. Jest już cały spocony i podekscytowany własnym przedstawieniem. Jego monolog trwa już dobre pół godziny. Rozdaje pasażerom po saszetce lekarstwa, żeby teraz sami poczytali co i jak. Każdy karnie bierze do ręki opakowanie i czyta. W końcu pada cena i ostatnia garść argumentów za tym, że to tak niewiele, a zdrowie nie ma przecież ceny. A on, rekin, nikogo do niczego nie zmusi, bo przecież każdy może wybrać sam, czy chce być zdrowy, czy chory. Na sam już koniec mini promocja 5 saszetek za cenę 4. Rekin wykonał naprawdę dobrą robotę, sześciu Señores Pasajeros będą teraz żyć długo i szczęśliwie, sześć saszetek ze specyfikiem na przeczyszczenie sprzedanych. Jestem pełna podziwu. Prawdziwy salesman.
Ani się spostrzegamy, a jesteśmy w Baños, górskiej miejscowości, wiecznie zasnutej mleczną mgłą. Miasteczko leży w dolinie, do której spływają gorące źródła. Nad doliną unosi się złowróżbna stróżka dymu. To aktywny wulkan Tungurahua, który już niejednokrotnie przysporzył mieszkańcom kłopotów. Trudno nie zauważyć stojących w całym Baños znaków wyznaczających drogę ewakuacyjną na wypadek ponownego przebudzenia Tungurahua. Ale w jego istnienie musimy wierzyć na słowo, ponieważ ekwadorskie mgły bywają nieprzejednane i trzymają wiele uroków kraju w tajemnicy. W dodatku dopada nas znów deszczowa pogoda.
Okolica nas nie powala, bo tak zwyczajnie. Nic nowego, brak elementu zaskoczenia, fascynacji, egzotyki. A może jesteśmy już zblazowani i ciężko nas zadowolić? W końcu ile nowych wrażeń można wchłonąć? Nadchodzi wreszcie moment kiedy podróżnik (choć to słowo wydaje mi się nieco górnolotne w naszym wypadku) staje się substancją nasyconą, roztworem cukru, szklanką w której kolejna łyżka nawet najsłodszego cukru się już nie rozpuści. Zmysły są już otępiałe, głowa wolniej pracuje. Ekwador od początku przysparzał nam problemów organizacyjnych, ponieważ jest niezwykle zróżnicowanym krajem i chcemy tyle w nim zobaczyć, że niezbędny misterny plan. My tymczasem niezadowoleni z drobnych niepowodzeń (stracone dni na próbie złapania lotu na Galapagos, remont pociągu do Nariz del Diablo) jeszcze bardziej grzęźniemy. Szczególnie, że dochodzi presja czasu, ponieważ wytyczyliśmy już żelazną datę powrotu do Polski na połowę grudnia, a przed nami jeszcze tysiące kilometrów.
W końcu nad Baños wychodzi słońce. Nie zastanawiając się długo wypożyczamy rowery i rozpoczynamy 61 km trasę do leżącego dużo niżej Puyo (1000 m różnicy). W pierwszej chwili odstraszyła nas nazwa trasy – „Droga wodospadów”. Od wodospadów trzymamy się z daleka, bo przynoszą zazwyczaj rozczarowanie, ale jedno było pewne, musieliśmy rozgrzać zastałe mięśnie. Zrobić coś, zamiast planować, rezerwować. Zjeżdżamy więc krętymi drogami w otoczeniu łagodnych, zielonych szczytów, poniżej szumi wartka rzeka Rio Pastaza. Od czasu do czasu mijamy osady leżące po jej drugiej stronie, do których jedyną drogę stanowi lina z ruchomym koszem, w którym transportuje się wszelkie produkty i ludzi. Dojeżdżamy w końcu do Pailón del Diablo, potężnego wodospadu, który sprawia, że odwołuję to co wyżej napisałam o wodospadach. Wspinamy się na specjalny balkon, który pozwala wejść dosłownie pod sam rozbuchany żywioł, dotknąć go i przejąć jego energię. Jesteśmy zmoczeni od stóp do głów, a hałas nie pozwala rozmawiać, podmuch odbiera dech. Jestem zahipnotyzowana, urzeczona, mogłabym tu stać w nieskończoność.
Pokonując kolejne kilometry obserwujemy jak zmienia się klimat. Zjeżdżamy do selwy, lasu równikowego, robi się ciepło i tropikalnie. Wyrastają przed nami gaje bananowców, ogromne poduchy mchów i wdzięczne orchidee. Przydrożni sprzedawcy owoców oferują mandarynki, papayę i drzewne pomidory (tomatillo), z których wyciska się ulubiony sok Ekwadorczyków. Nasza podróż kończy się w Rio Negro, po 45 km, gdy Wonsowi odpadają wszystkie zębatki razem z całym mechanizmem przerzutek. Wracamy autobusem. Po powrocie koimy mięśnie w gorących źródłach. Jest miło do czasu, gdy baseny nie zapełniają się na tyle, że bez przerwy się o nas ktoś ociera, opiera albo depcze. I nieco ciężko jest mi zaakceptować latynoskie pojęcie przestrzeni osobistej będąc w samym kostiumie kąpielowym.
Znów pakujemy plecaki i znów wsiadamy… i „Estimados Señores Pasajeros, disculpen la molestia…”, po kilku płotkach pojawił się rekin. Tym razem, przedstawia się jako artysta, specjalista w dziedzinie rękodzieła. Wszystkie oczy na niego. Nawiązanie kontaktu. Tu innowacja. Mały quiz: „Kto mi powie Señores Pasajeros, dokąd jedzie ten autobus?”. Quilotoa, wyrywa nam się. Nie, ten autobus jedzie do przodu. A kto wie, Señores Pasajeros jakiego koloru mają zęby noworodki? Białe? Nie! Nie mają zębów. Teraz krótka pogawędka o życiu i moralności. Zawiązanie przyjaźni. Tu znów pewna odmiana. Rekin rozdaje pięć aluminiowych pierścionków z kolorowym oczkiem. Czy podejdzie do mnie, czy i ja dostanę? Wszyscy czekają w napięciu. Wykład o zdrowiu zdaje się być stałym elementem, silnym, uniwersalnym argumentem. Rekin mówi o sile sprzedawanych przez siebie kolorowych kryształków, które zawieszone na szyi kumulują dobrą energię, co bardzo poprawia samopoczucie. Prezentacja produktu i rozdanie każdemu z pasażerów po kolorowym szkiełku na rzemyku, z uwagą, że jak komuś nie podpasuje dany kolor to zawsze istnieje możliwość wymiany. Mini promocja, bo kamyk za 2$, a rzemyk za 1,5$, ale on daje komplet za 3$. Rozglądam się po autobusie. Znów sukces. Co najmniej dziesięć produktów sprzedanych. Dobra robota.
Zastanawiając się nad wyborem koloru, namawiam właśnie Wonsa na kupno zupełnie niepotrzebnego, ani nawet ładnego wisiorka, gdy dojeżdżamy do malutkiej wioski Quilotoa. Tu na wysokości 4 000 m n.p.m. chcemy zrobić krótki trekking i pooddychać rzadkim powietrzem przed wyprawą na wulkan. Tutejsze powietrze jest nie tylko rzadkie, ale i lodowate. Słońce zachodzi rzucając ostatnie promienie na prymitywne, kwadratowe domy, kraciaste pola uprawne leżące na bardzo stromych zboczach gór i drogę wijącą się niepewnie wzdłuż wysokiej przepaści. Na spotkanie wychodzi nam elegancki góral. Na stopach wypastowane mokasyny, białe skarpetki, nieco za krótkie, ale wyprasowane w kant spodnie, bordowa kurtka typu „flek”. Kapelusz z pawim piórkiem i uśmiech szelmy sprawiają, że wygląda jak najprawdziwszy Cygan. Nie musi nas długo namawiać na nocleg w swoim domu. Na takim odludziu nie marzyliśmy o ciepłej wodzie, o prywatnym kominku nawet nie wspomnę. Tymczasem u Jamie naprawdę mieliśmy jak u Pana Boga za piecem.
Mamy szczęście, ponieważ jutro odbywa się targ zwierząt w leżącej nieopodal wiosce Zumbahua. Jeszcze przed zachodem słońca wsiadamy na pakę pick-upa i po pół godzinie jesteśmy na miejscu. Miejscowi Indianie noszą tradycyjne stroje, ale zupełnie inne niż na południu. Tu kobiety to prawdziwe damy. Nieważne, czy chodzą po kamienistym polu, czy ubitej drodze, zawsze na obcasie. Ich szczupłe łydki opinają białe podkolanówki. Plisowana spódniczka do kolan ozdobiona jest kwiecistym wzorem. Poncza w najróżniejszych kolorach mają ażurowe wykończenie i długie frędzle. Na głowie oczywiście melonik. W uszach obowiązkowe długie kolczyki w kolorze złota. Damy zajmują się wszystkim, żadnej pracy się nie boją. Nie tylko podają empanadas (smażony pieróg) z białym serem i ciepłe mleczne napoje na bazie kaszy morocho, ale i zajmują się handlem zwierzętami. Ciągną za sobą uparte osły, zbuntowane lamy, wkładają i zdejmują z ciężarówki stada owiec, pilnują niepokornych olbrzymich świń, łapiąc rozbiegające się na wszystkie strony małe. Targują się przy tym do upadłego, o każdego dolara. Zastanawiam się gdzie podziali się panowie.
Po powrocie do Quilotoa ruszamy w końcu zatoczyć pętlę kraterem magicznego wulkanu o seledynowym oku. Owym okiem jest wulkaniczne jezioro, które według słów miejscowych nie ma dna. Ruszamy nastawieni na lekki spacerek, rozgrzewkę przed jutrzejszą wyprawą na Cotopaxi. Tymczasem droga po obwodzie krateru wiedzie nieustannie stromo pod górę, to znów w dół, zamieniając się w sześciogodzinny, wyczerpujący marsz na którą nie byliśmy przygotowani. Sił dodają nam nieziemskie widoki. Z jednej strony wulkan opada zboczem, stromą skałą do jeziora. Z drugiej, schodzi do niego łagodnie ukwieconą, kolorową łąką nad którą latają ogromne gzy. Nagle robi się wiosennie i alpejsko. Ale z prognoz pogody wynika, że jutro, na Cotopaxi, wkroczymy w strefę co najmniej polskiej zimy.
Znów plecaki… znów autobus, znów „Estimados Señores Pasajeros…” i dojeżdżamy do Latacungi skąd wyruszymy na spotkanie wysokiej góry.
Agi

Baños.

Boa dusiciel i jego ciemiężyciel.

Droga przez góry z Baños do Puyo.

W każdą sobotę w Zumbahua odbywa się targ zwierząt.

Górale.

Laguna Quilotoa.


Nasz gospodarz.
Fantastyczny wpis,opis autobusowych akwizytorów naprawdę zabawny, tylko zdjęć z wodospadu mi zabrakło.
No i mam wrażenie , ze Agi odpowiedziała na moje uwagi o rozczarowaniu kiedy plany należy zmienić , bo los nie sprzyja:)
Trzymam kciuki za wyprawę na szczyt.
W pełni zasługujecie na miano podróżników , bez dwóch zdań!
Dodatkowo widzę , że pracujecie też na miano zdobywców gór,
powodzenia!
Mam też dla Was małą ciekawostkę,napiszę na F.
No pięknie, podróżnicy całą gębą! I autobusem, i na rowerze, i zdobywcy szczytów i wulkanów… Opisy rekinów sprzedaży obwoźnej naprawdę śmieszne, już ich widzę przemawiających w tym autobusie. Zgadzam się z Kasią, że brakuje mi zdjęć wodospadu. Jeśli na Cotopaxi wkroczycie w strefę zimy, to możecie się poczuć, jakbyście byli w Tatrach, bo u nas już też śniegi! ( pani Kasia o tym wie najlepiej…)
Pozdrawiam więc gorąco
M.