Na ślepo

Latacunga/Cotopaxi, 9 sierpnia 2010

00.00
Otwieram oczy, choć budzik jeszcze nie dzwonił. Nie mogę złapać oddechu. Nerwowo zrzucam z siebie kaptury dwóch puchowych śpiworów. Szybko ulatuje ciepło, ale wpada strumień zbawiennego tlenu. W ciemnościach schroniska z trudem odnajduję swój sprzęt. Jak zawsze przed nocnym atakiem na szczyt panuje zamieszanie. Ktoś szuka rękawiczek, ktoś zgubił raki, komuś podmieniono czekan. Wysokość nas kontroluje, 4810 m n.p.m. (szczyt Mont Blanc) sprawia, że poruszamy się nieco jak w przestrzeni kosmicznej.

01.00
Otwieram drzwi schroniska, ogromna siła sprawia, że odrzuca mnie do tyłu, a drzwi roztrzaskują się z hukiem o wewnętrzną ścianę budynku. Moment przekroczenia progu i pierwszej konfrontacji z zimnem zawsze wzbudza we mnie strach. Robię krok do przodu. Wieje wiatr, ale wcale nie jest tak zimno jak myślałam. Rzeczywistość kolejny raz okazuje się bardziej łaskawa niż obawy. Jestem spokojniejsza.

02.00
Powoli i rytmicznie trawersujemy strome zbocze. Zapadam się po kostki w miałkim wulkanicznym pyle. Wyobrażam sobie, że idę po piaszczystej, gorącej plaży. Pomaga. Daleko na horyzoncie migoczą światła śpiącego Quito.

02.30
Dochodzimy do granicy wiecznego śniegu. Wzmaga się wiatr. Zakładamy raki, uprzęże, do dłoni bierzemy czekany. Podpinamy się do liny Juliana (w górach zwanego Rambo, ponieważ zawsze osiąga wyznaczone cele, jak tłumaczy). Rozpoczynajmy wspinaczkę po lodowcu. W końcu trafiamy na profesjonalnego przewodnika, który nie tylko nas prowadzi, ale i uczy zachowania w wysokich górach. Po szamotaninie na boliwijskiej Huayana Potosi to prawdziwy luksus.

03.00
Wiatr nabiera na sile z każdym metrem. Padający gęsto śnieg powoduje, że zakopujemy się z świeży, miękki puch, z trudem stawiając kolejny krok. Mój czekan wbija się czasem tak głęboko, ze wyjęcie go z zaspy zajmuje mi kilka sekund. Zaskakuje mnie też nachylenie terenu, które czasami dochodzi do 50 stopni powodując duży ból w łydkach. Nikłym strumieniem czołówki oświetlam wytyczany przez Juliana szlak. Z trudem odnajduję jego ślady.

03.30
Nareszcie chwila wytchnienia. Chowamy się przed nieprzejednanym wiatrem w niewielkiej jaskini lodowej. Jest bajecznie pięknie, biorąc pod uwagę aurę wręcz przytulnie. Jakbyśmy byli w przedsionku u Królowej Śniegu.

04.30
Rytmicznie choć wolno posuwamy się na przód, z każdym krokiem zbliżamy się do celu. Julian uczy nas cierpliwości, spokoju i pokory. „Musisz iść takim tempem, żeby twój oddech był regularny, tak, żebyś mogła iść w nieskończoność.”- powtarza. Tymczasem daje się we znaki niska temperatura. Moja maska na twarz pokrywa się grubą warstwą lodu. Boli mnie głowa, mój osobisty miernik wysokości informuje mnie, że przekroczyliśmy wysokość 5500 m n.p.m.

05.30
Piedra Negra (hiszp. Czarny Kamień) samotna, niewielka skała odcinająca się od bladego, mlecznego tła. Mamy dobry czas i możemy atakować szczyt, od którego dzieli nas już tylko godzina marszu. Świadomość celu w zasięgu ręki dodaje sił, których mam już niewiele. Skryta za zbawienną skałą popełniam duży błąd. Zdejmuję na krótką chwilę zewnętrzne rękawiczki, żeby wydobyć wodę (prawie całkiem zamarzniętą) z plecaka. Trzy, dwa, jeden. Wszyscy gotowi. Ruszamy.

05.45
Drętwieją mi palce u dłoni. Próbując to zlekceważyć, ruszam nimi, aby przywrócić krążenie krwi. Gdy krew znów wraca na swój tor, wraz z powrotem życia przychodzi nieopisany ból. Nie wiem co robić. Zatrzymuję się nagle, z oczu lecą mi ogromne łzy, które od razu zamarzają, przyklejając się do policzków. Michał nie rozumie co się dzieje, ale widzę, że zaczyna się niepokoić. W końcu półsłówkami tłumaczę o co chodzi. Bierze moje dłonie w swoje i mocno masuje. Mimo to ból się wzmaga powodując, że robi mi się ciemno przed oczami. Julian zdejmuje moje rękawice, zdejmuje swoje. Bierze moje dłonie w swoje i ogrzewa je własnym oddechem. Potem szybko nasuwa mi na ręce swoje grube, dużo lepsze rękawice, zakładając moje, które patrząc na zużycie materiału, na różnych dłoniach zdobyły szczyt dobre kilkadziesiąt razy. Ależ ulga!

06.10
Pada „Julian, daleko jeszcze?”, które jest już znakiem wyczerpania i które przed szczytem padnie jeszcze na przemian z ust moich i Michała jeszcze kilka razy. Julian odpowiada zawsze tak, żeby nas zmotywować, dodać nam sił i chęci.

06.20
Do bardzo silnego wiatru dochodzi śnieżyca, która uniemożliwia jakikolwiek kontakt z otoczeniem, integrację z górą. Każdy z nas jest samotną, małą istotą zamkniętą teraz we własnym mikroświecie. Zaczyna świtać, ale nie jest to żadne wybawienie, dzień nie przynosi ulgi. Widoczność nie przekracza trzech metrów. Tak, jakbyśmy płynęli po gęstym, białym mleku, mogąc być w każdym innym miejscu świata.

06.25
Mimowolnie, nieświadomie, zwalniam, aż w końcu ku własnemu nawet zdziwieniu staję w miejscu. Zatrzymują się także Julian i Michał. Chcę, ale nie mogę. Za chwilę przewraca mnie silny wiatr i teraz już nawet nie stoję. „Julian, daleko jeszcze?” – pytam cicho. „Już jesteśmy, może jakieś 5 min.” – odpowiada. Ruszam więc ogromnym wysiłkiem i w myślach odliczam 5×60.

06.30
Julian nie kłamał. Ogromna radość, satysfakcja, zwycięstwo nad własnymi słabościami. Uczucie nieporównywalne z żadnym innym. Uczucie, które chyba nigdy nie gaśnie. Julian zdobył tę górę kilkadziesiąt razy, a i on pada wzruszony na kolana, żegna się i całuje kciuk w typowo latynoski sposób. Szczyt najwyższego aktywnego wulkanu świata zdobyty, Cotopaxi – 5897 m n.p.m. Po chwili odpoczynku i zbawiennej ciepłej herbacie próbujemy dojrzeć emblematyczny, przepastny, ciemny krater, który podobno rozciąga się tuż obok nas. Ale zachłanne ekwadorskie mgły i śnieżyca pochłaniają nasz wulkan w całości, nie zostawiając dla nas nawet resztek krajobrazu. Nic, tylko biel. Na brwiach i rzęsach osiadł mi lód. A pomyśleć, że leżący prawie na samym równiku wulkan jest najbliższym słońcu miejscem na kuli ziemskiej. Nasze aparaty fotograficzne pokrywają się parą w kilka sekund, która zamarza na obiektywach jeszcze szybciej.

07.30
Schodzenie nie jest wcale łatwiejsze od podejścia. Szczególnie, że wiatr jest tak silny, że dosłownie przewraca każdego z nas co kilka metrów, spycha nas z góry, razem z plecakami, tak jakby chciał ją mieć tylko dla siebie, by bez żadnych, nawet drobnych przeszkód hulać po jej pustych i smutnych zboczach. Czasami pokonujemy bardzo wąskie tarasy lodowe, pod którymi rozciągają się głębokie przepaści. Innym razem przekraczamy głębokie szczeliny w lodowcu. Nie możemy pozwolić sobie na brak precyzji, chwilę dekoncentracji. Chcemy jak najszybciej znaleźć się w bezpiecznym miejscu. Czasami przez zagarniającą widoki śnieżycę przebija się piękna formacja lodowa, przypominająca zamarznięty, wielki wodospad.

09.00
Wychodzi słońce, ale góra nad nami wciąż skąpana jest w gęstej mgle. Cotopaxi choć zdobyta pozostaje dla nas tajemnicą. Jakbyśmy poznali ją, niczym niewidomy, za pomocą wszystkich zmysłów oprócz wzroku. Jakbyśmy zdobyli ją na ślepo. Pora na śniadanie!
Agi

dfg

Cotpaxi.

kkk

Zawsze skryta za mgłą.

Podejście do schroniska.

Podejście do schroniska.

Schronisko.

Schronisko.

W przedsionku u Krolówej Sniegu.

W przedsionku u Krolówej Sniegu.

Piedra Negra, ostatni postój przed szczytem.

Piedra Negra, ostatni postój przed szczytem.

Cotopaxi zdobyta! Za nami przepastny krater, zupełnie niewidoczny przy panujących warunkach atmosferycznych.

Cotopaxi zdobyta! Za nami przepastny krater, zupełnie niewidoczny w tych warunkach atmosferycznych.

-15 °C.

-15 °C.

11[/caption]

Chwila wytchnienia na szczycie.

Chwila wytchnienia na szczycie.

title="15"
Ostatnia prosta.

Ostatnia prosta.

4 Responses to “Na ślepo”


  • Jesteście wielcy!!! Podziw, szacunek, fascynacja – to wszystko nie oddaje moich odczuć podczas czytania opisu wspinaczki. Wasza wytrwałość i determinacja w osiąganiu tego, co sobie zamierzyliście jest niesamowita! Opis Agi tak wyrazisty i plastyczny, że po prostu widzi się to wszystko nawet bez zdjęć. Może czas pomyśleć o zmianie zawodu i zająć się pisaniem??
    Pozdrawiam gorąco
    M.

  • uwielbiam Waszą podróż!! love!

  • KOCHANI
    SERDECZNE GRATULACJE ZA TRUD ,WYTRWAŁOŚĆ I WASZE UŚMIECHY TO WSPANIAŁE TERAZ CZEKAMY NA MON BLANC
    CAŁUSKI
    RENATA ADAM

  • BREATHTAKING,
    brak mi słów , mam łzy w oczach….

Leave a Reply