New Age nad jeziorem Atitlan

San Marcos La Laguna, 5 listopada 2010

Jezioro Atitlán otoczone jest diademem wulkanów. Rano, nad wciśniętymi pomiędzy zielone góry wioskami zbiera się gęsta mgła. Jakby miasteczka nie zdążyły jeszcze zrzucić z siebie miękkiej pierzyny, która chroniła je przed nocnym chłodem.

Gubimy się w labiryncie wąskich uliczek jednego z nich, San Marcos La Laguna. Drepczemy ubitą, wąską ścieżką, wiodącą między sadami bananowców, krzakami kawy i plantacjami awokado, odbijając się od wysokich murów i zamkniętych bram szacownych ośrodków. Na rozgałęzieniach dróg widnieją tablice informacyjne i drogowskazy. Droga w prawo prowadzi do Las Piramides Meditation Centre i Ośrodka Ponownych Narodzin, ścieżka odbijająca w lewo wiedzie na Farmę Mistycznej Sztuki Uzdrawiania i do restauracji, naturalnie wegańskiej. W powietrzu unosi się przyjemny zapach kadzidła, gdzieś w oddali rozbrzmiewają mantry. Mija nas para bosych hipisów z opaskami na długich włosach, w obdartych ubraniach. Uśmiechają się do nas, chłopak niesie przewieszoną przez ramię gitarę.

Gdzie my trafiliśmy?? Spodziewałam się ujrzeć tradycyjnie ubrane majskie kobiety w pięknych haftowanych bluzkach i długich tkanych spódnicach, mężczyzn w pasiastych spodenkach, tunikach i kapeluszach. Tymczasem San Marcos okazało się centrum New Age, drugą Kalifornią, portem tych, którzy się zagubili, poszukiwali i w końcu odnaleźli sens życia w wierze w kosmiczną energię.

Zainteresowana tematem czytam ulotki. A może by tak zamknąć się na kilka dni w jednym z tych enigmatycznych centrów szczęścia i harmonii? Kupię sobie fioletową kulę, w której będę czytała przyszłe losy świata. Kto wie, może objawi mi się nawet jakiś święty? Waham się między Farmą Mistycznej Sztuki Uzdrawiania oraz Centrum Piramidalnej Medytacji*. Typowy dzień w pierwszym ośrodku rozpoczyna się poranną medytacją, samouzdrawianiem i krótką sesją jogi asana. Później czekałyby mnie warsztaty ze sztuki uzdrawiania oraz zajęcia praktyczne w zakresie mistycznego ogrodnictwa i ekologicznego budownictwa. Popołudniu znów joga, a wieczorem satsong (gromadzenie mądrości, cokolwiek to znaczy) albo ceremonie chanting (powtarzanie słów albo głosek, psalmów, mantr, świętych tekstów, imienia boga). W przerwie między zajęciami serwowane będą organiczne potrawy przyrządzane z miłością, słowo „love” napisane jest drukowanymi literami.

Piramida natomiast zaprasza na cały miesiąc. Kursy trzydziestodniowej medytacji rozpoczynają się tuż przed pełnią księżyca i wtedy właśnie prowadzone są zapisy. Wszystkie pomieszczenia w ośrodku zbudowane są w kształcie piramidy. Wierzy się, wyjaśnia „naukowo” ulotka, że piramidy nieprzypadkowo zostały zbudowane równolegle w różnych cywilizacjach starożytnych, mają bowiem ogromną moc kumulowania pozytywnej energii. Oprócz medytacji, centrum oferuje m.in.: doświadczenia metafizyczne(?), scjentologię, hatha jogę, tarota, astralne podróże, studia ezoteryczne, świadome sny i uzdrawianie metodą Shalua-Ka. A może jednak coś krótszego? Nie przesiedzę przecież w ośrodku miesiąca, szczególnie, że nie wiem jak zniosłabym tygodniową głodówkę oraz próbę milczenia przewidziane w programie.

To może zajęcia z rebirthingu, zbawiennego procesu powtórnych narodzin? Pukam do drzwi jednego z ośrodków, podaje się za potencjalną klientkę i z kamienną twarzą wysłuchuję jak Holender pod pięćdziesiątkę o sportowej sylwetce z dużym zaangażowaniem zachęca mnie do wzięcia udziału w grupowym doświadczeniu powtórnych narodzin. Czego się tu nauczę? Opanuję sztukę świadomego oddychania, odkryję swoje twórcze myśli, pojmę prawa atrakcyjności, nauczę się projektowa, odkryję wieczną prawdę, poznam rodzaje narodzin i ich wpływ na życie i akt przebaczania, a w końcu zbliżę się do tematu fizycznej nieśmiertelności. Naprawdę muszę ciężko nad sobą ciężko pracować, żeby nie wybuchnąć śmiechem. Nie chcę być niegrzeczna, siłą woli ściągam w dół wędrujące do góry kąciki ust.

Chyba, że dam szansę warsztatom z chanelling, czyli „kanałowania” zwanego inaczej podróżami duszy. Niech żyje parapsychologia! No ciekawe, co mi zaoferują. „Kanałowanie” to podróż w głąb siebie, w poszukiwaniu wspomnień. Utrata pamięci jest źródłem blokad, które powodują choroby ciała i umysłu, wyjaśnia ogłoszenie na słupie wysokiego napięcia. Sesje dają możliwość wydobycia przeszłych doświadczeń i odzyskanie zdrowia i siły. Podczas aktu uzdrawiania oprócz „kanałowania” używane są szamańskie praktyki. To mnie chyba najbardziej interesuje w całym tym temacie. Tyle tylko, że szamańskie praktyki, wciąż żywe, odnajdę w sąsiednim miasteczku, i to zupełnie za darmo. Nie mogę uwierzyć, że ludzie płacą za takie szarlataństwo. Muszą być chyba niezwykle zagubieni, samotni albo ciekawi. Tak, czy inaczej, jeśli te praktyki komuś pomagają, to jestem za.

Nie chcę zjednoczyć się ze światem, nie interesują mnie przekazy obcych cywilizacji, a pojęcie kosmicznej energii jest mi równie dalekie co wiara w koniec świata w 2012 roku. Jestem szczęśliwa bez samouzdrawiania i podróży w głąb siebie. To nie dla mnie. Rano podczas podziwiania wschodu słońca nad jeziorem, na pomoście podsłuchuję rozmowę dwóch młodych dziewczyn. Dyskusja dotyczy wyższości wyciągu z grejpfruta nad glinką japońską. W rozmowie słowo „energia” przewija się jakieś sześć razy. Ratunkuuuu! Czuję się do tego stopnia przytłoczona tym tematem, że nie decyduję się nawet na wizytę w starożytnej łaźni majskiej, która jest na wyposażeniu każdego hotelu w San Marcos i która zdaje się być jedynym autentycznym elementem całej tej dziwnej układanki. Ku ogromnej uldze Wonsa empiryczne poznanie tajników New Age zostawiam sobie na inną okazję.

Teraz czas na wizytę u Maximóna. Płyniemy łodzią do Santiago de Atitlán. Po pochyłych ulicach miasteczka chodzą pięknie odziane kobiety. Na głowach niosą ogromne kosze z owocami albo chrust na opał, jak przed setkami lat. Spytani o drogę miejscowi kierują nas do prywatnego domu, gdzie od kilku miesięcy znajduje się bóstwo. Maximóna nie jest łatwo znaleźć ponieważ co roku przenosi się go do innego domu. Kluczymy wąskimi ulicami, wchodzimy na podwórze. Skulona starsza kobieta ręcznie pierze bieliznę. Jeszcze przed przekroczeniem progu czujemy odór alkoholu i stęchlizny. W ciemnej izbie w towarzystwie dziesiątków kolorowych świec siedzi trzech zupełnie pijanych mężczyzn. Miękkie światło ognia podkreśla ich majskie rysy, okrągłe twarze, szeroko rozstawione oczy, mięsiste usta. To gwardia Maximóna, ci którzy dbają o to, żeby każdy odwiedzający złożył bóstwu odpowiedni dar. Bóstwo z Santiago przypomina zakopiańską drewnianą rzeźbę świątka. Nikt dokładnie nie potrafi mi wyjaśnić, dlaczego odziany jest w dziesiątki kolorowych, tandetnych krawatów. Na głowie ma niezwykle popularny w Gwatemali kapelusz z szerokim rondem, a na stopach kowbojki. Ludzie przybywają do niego całymi rodzinami prosić o błogosławieństwo. Medium pomiędzy mini, a statuą jest szaman, który na tych terenach jest wciąż niezwykle popularną i ważną dla społeczności osobą. Medium nie wyróżnia się strojem, jest najczęściej mężczyzną w średnim wieku. Rozpala przed figurą świece, składa dary, obchodzi Maximóna kilka razy dookoła, nieustannie mamrocząc przy tym imiona i nazwiska członków rodziny. W końcu poi bóstwo i wkłada mu do ust tlące się cygaro. Zostawia butelkę coca-coli i jajowaty fioletowy owoc tropikalny. Obok w przezroczystej gablocie, niczym w trumnie leży Jezus Chrystus i cierpliwie przygląda się obrzędom. Jemu również oddaje się hołd, choć ani papierosów ani aguardiente nie składa w darze.

– A czy ja mogłabym zostać szamanem? – pytam jednego z pijanych mężczyzn.
– Jeśli jeden z naszych szamanów rozpoznałby w tobie moc i wyznaczył na swojego następcę to tak – odpowiada.

Maximón jest postacią „przemyconą” przez nawracanych siłą na chrześcijaństwo Majów. Podobnie jak czynili to z innymi bóstwami, czcząc je pod postacią chrześcijańskich świętych. Maximón był prekolumbijskim bogiem Majów – Maam, opiekunem podziemnego świata. Maximón pochodzi od zbitki Maam i San Simón, świętego Szymona, pod którego podszyto majskie bóstwo. Maximón to także patron szulerów i pijaków, czego zresztą trudno nie dostrzec.

Dopada nas oberwanie chmury, które szczęśliwie więzi nas w prostej, lokalnej kantynie. Tam przez trzy godziny, przekrzykując dudniącą ścianę deszczu, obchodzimy rocznicę naszej podróży. Gdy puste butelki przestają się mieścić na niewielkim stoliku w doskonałych humorach wybiegamy na ulicę. Wychodzi piękne słońce.

Zaglądamy do kościoła, który słynie z tego, że drewnie figury świętych co roku otrzymują nowe, piękne, ręcznie tkane i haftowane stroje. Przygotowani na słynne gwatemalskie rękodzieło doznajemy zawodu. Święci podejmują nas w koszulach nocnych! Tak, czy inaczej to miło, że nie pozostawiono ich nagich. Może lada dzień otrzymają nowe stroje, a może ich piękne ubrania się piorą, albo sami są tuż po cotygodniowej kąpieli. W Ameryce Środkowej wiele figur świętych ma także prawdziwe ludzkie włosy. Podczas mycia figur, włosy traktowane są szamponem, później delikatnie rozczesywane.

Powoli zachodzi nad jeziorem słońce sprawiając, że wulkany przeglądają się w lustrze wody. Atitlán szykuje się do snu zaciągając pierzynę mgły nad małymi malowniczymi wioskami. Nie poczułam jeszcze energii kosmicznej, którą zdaje się emanować jezioro, ale niewątpliwie jest to miejsce wyjątkowo urokliwe, gdzie do dziś kultywowane są stare tradycje Majów. I równie mało prawdopodobne co fakt, że majski szaman mógłby wybrać mnie na swojego następcę wydaje mi się to, że „ponowne narodziny”, podróże duszy, czy medytacja w sztucznej piramidzie mogłyby zmienić moje życie.

*autorskie tłumaczenie Las Piramides Meditation Centre

Agi
(sto lat)

Jezioro Atitlán.

Jezioro Atitlán.

Z wizytą u Maximóna.

Z wizytą u Maximóna.

3

Santiago de Atitlán.

Santiago de Atitlán.

5

8

9

6

Wszyscy święci w koszulach nocnych.

Wszyscy święci w koszulach nocnych.

12

Copan_Atitlan_L 068

13

8 Responses to “New Age nad jeziorem Atitlan”


  • Agi, usmialam sie do lez, rewelacyjny tekst! Do zobaczenia, Marta

  • No pięknie, to chyba miejsce dla mnie, może moja noga by się sama uzdrowiła?:)))) Ale jezioro urokliwe i tajemnicze , a święci w nocnych koszulach rozkoszni.
    Pozdrawiam gorąco
    M.

  • Chciał nie chciał rebirthing czeka Was po powrocie do kraju:):)
    a channelling przyda się do wyciągania wspomnień z Waszej ponad rocznej pięknej podróży kiedy po raz kolejny będziecie musieli dzielić się swoimi przygodami z głodnymi wrażen z pierwszej ręki bliższymi i dalszymi przyjaciółmi i rodziną.
    A propos sugeruję,ustalić parę terminów prelekcji z pokazem slajdów ,żeby wszyscy chętni mogli sie zebrać w jednym miejscu i wysłuchać Waszych opowieści.
    Przyznaję Agi, że Twój dystans do tych zwariowanych podróży w głąb siebie jest mi bardzo bliski , tak jak i Twoje poczucie humoru.Bardzo zabawne, masz zadatki na dziennikarkę śledczą!

  • globalna moda na podróże wgłąb siebie dotarła nawet do Gwatemali…hmm to chyba w ostatnich latach.mnie ta atrakcja ominęła.

  • no, w koncu mozna comments pisac. swietnie napisany tekst 🙂
    pozdro,
    i.

  • Właśnie przeczytałam w gazecie o wojnie policji i wojska z gangami z faveli Rio de Janeiro, naprawdę zrobiło się tam niebezpiecznie. Pierwsza moja myśl: całe szczęście, że was już tam nie ma!!!
    Trzymajcie się
    M.

  • hej Agi! kupa czasu! znalazlam wreszcie Waszego bloga 3 dni temu i wlasnie „dojechalam” do tego ostatniego wpisu… czyta sie jednym tchem 😀 trzymajcie sie cieplutko i napiszcie cos jeszcze bo to juz prawie caly miesiac bez wpisów! Ja nadal mieszkam w Madrycie i licze na jakies odwiedziny jak Wam tylko bedzie po drodze
    postrufca

  • Nie czytalem tego wpisu wczesniej ale wlasnie odbylismy prawie identyczny tour w okolicach Lago i San Marcos nadal jest miejscem swirow ktore rozbawilo nas do lez!:-)

Leave a Reply