Isla de Flores, 14 listopada 2010
Właśnie rozpoczynała się niedzielna msza. O ósmej rano w leżącym pośród gór miasteczku Chichicastenango było jeszcze zimno. Wchodząc do bardzo skromnego kościoła o betonowej posadzce szybko ugrzęzłam w „dywanie” sosnowych igieł. Przyjezdni z pobliskich wiosek Indianie zatopili głowy w grubych ponczach i szerokich szalach. Głowy kobiet zdobiły złożone w kostkę sztywne eleganckie chusty, które trzymały się na swoim miejscu dzięki nieodgadnionej mocy. Z ust leciała nam para, która nikła w gęstym dymie aromatycznego kadzidła rozpraszanego z trybularzy przez wybranych mężczyzn i kobiety. Ksiądz podniósł dłonie. Wszyscy wstali. Przemówił po hiszpańsku, a zaraz potem powtórzył swoje słowa w jednym z 20 języków gwatemalskich Majów. Zamiast ministrantów towarzyszyło mu osiemnastu mężczyzn. Wszyscy odziani w piękne czarne poncza ozdobione niezwykle starannym haftem i kolorowymi pomponami, krótkie spodnie i wełniane torby przewieszone przez ramię. Należą do cofradía, czyli stowarzyszenia, które opiekuje się świętymi. O tym kto zostanie opiekunem świadczą głównie względy finansowe. Jeśli kogoś stać na wydatek rzędu 1.500 PLN na kupno uroczystego stroju „ministranta”, to droga jest wolna. Każdy święty czczony pod postacią figury ma czterech opiekunów, których zadaniem jest dbać o posąg, myć go, czesać włosy i prać ubranie. Strój w niczym nie przypomina prostych szat, które znamy z Biblii, tutejszy święty wystrojony jest jak perski satrapa, w dłoniach trzyma dziwne pióropusze przypominające nieco te do ścierania kurzu, a przez ramię przewieszoną ma tradycyjna torbę. Przed figurami stoją naręcza świeżych, pachnących kwiatów.
Część wiernych słuchała słów padre. Inni, mniej liczni, pochyleni nad którąś z kamiennych, niewielkich platform szepczą zaklęcia, odczyniają złe uroki, błogosławią rodziny, które zamówiły u nich obrządek lub też modlą się do swoich przodków. Szamani zapalają przy tym dziesiątki świec. Platform, przypominających wyglądem nagrobki jest dwanaście, ponieważ dwunastu było apostołów. K’iche, tutejsza ludność, powtarza za księdzem „Zdrowaś Mario”, ale wymawiając imię Matki Boskiej myśli o Księżycu i Gwiazdach. Odmawia chórem „Ojcze nasz”, ale mówiąc Jezus widzi Słońce. Czczenie majskich bogów pod postacią katolickich świętych doprowadziło do zrodzenia tutejszego synkretyzmu religijnego, na który misjonarze przymykali oko.
Wychodząc z kościoła mijam staruszkę o białych włosach, która ze szklanymi oczami, w religijnym uniesieniu przejeżdża palącą się świecę po stojącej pod ścianą figurą świętego Piotra. W powietrze wypluwa słowa. Całuje stopy świętego, w końcu rzuca się na kolana na wyścielonej igliwiem posadzce. Aż cud, że kościół Świętego Tomasza nie poszedł jeszcze z dymem. Przed bramą świątyni klęczą szamani, którzy machają zawieszonymi na łańcuchach kadzielnicami. Żarzy się węgiel drzewny, palą zioła i kadzidło. Tuż za ich plecami zaczynają się strome, wysokie schody, które przypominają ścianę piramidy. Na kamiennych stopniach rozgrywa się jedna z najbarwniejszych scen Ameryki Środkowej. Tradycyjnie odziane kobiety w różnym wieku sprzedają kwiaty. Białe dostojne kalle, będące symbolem tej części świata, rustykalne mieczyki, kolorowe astry i chryzantemy. Na jednym z niższych schodów rozpalono święty ogień. Dym gryzie w oczy siedzące w sąsiedztwie sprzedawczynie, ale białemu, tynkowanemu kościołowi dodaje magii. Tuż u podnóża schodów rozpoczyna się barwny targ, morze prymitywnych, drewnianych stoisk z najpiękniejszym rękodziełem Ameryki Centralnej.
Nieopodal rozgrywał się jednak inny spektakl religijny. W czystej postaci, bez przykrywek, udawania, kompromisów. Na niewielkim wzgórzu za miasteczkiem, znajduje się kaplica Pascual Abaj ku czci Huyup Tak’ah, bóstwa ziemi, jednego z najważniejszych w majskim panteonie. Pośród dających cień sosen i suchych pól kukurydzianych powoli podchodzę pod wzgórze. Na szczycie stoi mężczyzna, szaman który mamrocze pod nosem zaklęcia, obchodzi niewielkie ognisko i składa dary przed świętym kamieniem, który setki lat temu przypominał może ludzkie kształty, dziś wygląda jednak jak krągły stalagmit. Kwiaty, papierosy, alkohol, kadzidła. Po obu stronach kamiennej figury stoją bardzo stare krzyże. Korzystając z chwili przerwy w modlitwie, gdy zmęczony zapewne gorącem szaman przysiada na chwilę w cieniu pytam, czy te krzyże to kolejny „prezent” misjonarzy. Szaman z dumą odpowiada, że krzyż Majowie znali na długo przed przybyciem konkwistadorów, to święty znak Majów, który odzwierciedla słońce, księżyc, ziemię i ludzi.
Wczesnym popołudniem wskakuję do autobusu, którym wracam do Quetzaltenango (Xela), drugiego największego w kraju miasta, gdzie rozdzieliliśmy się z Michałem. Pierwszy raz od ponad 365 dni rozstaliśmy się na dłużej niż kilka godzin. Wonsu wszedł na najwyższy szczyt Ameryki Centralnej – Tajamulco (4220 m n.p.m.), a ja zostałam w Xela. Bardzo chciałam wejść na wulkan, ale czułam, że po dendze mój organizm nie odzyskał jeszcze równowagi, że jestem bez sił.
W autobusie, tak jak robią to mieszkańcy, gdy wsiadają do niezapełnionego jeszcze chickenbusa, zajęłam środkowe siedzenia. Ani na początku, ani na końcu, ponieważ na pasażerów zajmujących te miejsca pada najczęściej widmo rabunku. Rabujący autobusy złodzieje z różnych względów często nie docierają do środkowych siedzeń. Napady nie należą w Gwatemali do rzadkości, a powyższa rada była pierwszą jaką dostaliśmy po przekroczeniu granicy. Dość nas rozbawiła i nie do końca traktowaliśmy ją serio, ale skoro mogę usiąść na siedzeniach o „mniejszym stopniu ryzyka”, czemu mam tego nie zrobić. Po przejechaniu niecałego kilometra i kilku postojach w celu zabrania na pokład kolejnych obładowanych pakunkami ludzi autobus się zapełnia. To właśnie moment, gdy w wąskich ławeczkach zaprojektowanych na rozmiar dzieci z podstawówki zamiast dwóch pasażerów w rzędzie siada ich trójka. Oznacza to, że ci, którzy siedzą przy korytarzu na siedzeniu mają tylko jeden pośladek. Sytuacja się nieznacznie poprawia, gdy na równoległej ławeczce także dochodzi trzeci pasażer, wtedy dwójka siedząca przy przejściu opiera się o siebie ramionami co nieco podnosi komfort jazdy. Znalazłam się na takim właśnie miejscu, z pośladkiem w powietrzu, po tym jak przepuściłam do okna matkę z szóstką dzieci. Widząc to jeden z mężczyzn zajmujący lepsze siedzenie od razu zaproponował mi zamianę. Wiedząc, że mam przed sobą cztery godziny drogi zgodziłam się i ładnie podziękowałam. Jemu zdawało się nie robić większej różnicy gdzie siedzi, czy z pośladkiem w powietrzu, czy na siedzeniu. Z przejęciem kontynuował rozmowę ze swoim sąsiadem.
Podobne akty uprzejmości spotkały nas w Gwatemali wielokrotnie. W tym kraju człowiek otrzymuje dziesiątki uśmiechów dziennie. Każdy z kim zamieni się słowo, nawiąże kontakt wzrokowy dorzuca bonus – uśmiech. Zamiatacz ulicy krzyczy zza rogu „Buenos dias, como estamos hoy?” (hiszp. dzień dobry, jak się dziś miewamy?). Wychodząca z restauracji pięcioosobowa rodzina mijając nasz stolik mówi „Buen provecho” (hiszp. smacznego). Każda spytana o drogę na ulicy osoba, odprowadza nas niemal pod wskazany adres. Nawet kierowcy autobusów i ich pomagierzy – sprzedawcy biletów, którzy zazwyczaj są dość opryskliwi i niezbyt przyjemni, w Gwatemali są niezwykle grzeczni. Niechcące być fotografowane wiejskie kobiety, zamiast zwrócić mi uwagę lub jak w Boliwii, grozić ziemniakiem albo kolbą kukurydzy, rzucają się spłoszone do biegu, aby wybiec z kadru. Przez chwilę nie wiedzieliśmy o co chodzi, szczególnie, że większość Gwatemalczyków lubi być fotografowana. Zaraz potem schowaliśmy aparat. Mieszkańcy Gwatemali mnie rozczulają i sprawiają, że jeszcze bardziej podoba mi się ich kraj. W moim rankingu lubianych-nielubianych narodów są w ścisłej czołówce, obok Hindusów, Australijczyków i Ekwadorczyków, a daleko od np. Tajlandczyków, i niektórych Nepalczyków. Nie mówię, że Gwatemalczycy są dobrzy, a Tajlandczycy źli, tylko o to, że moje osobiste doświadczenia sprawiają, że tych pierwszych darzę większą sympatią od drugich.
W Xela zeszliśmy się z Michałem. Minęło 36 godzin, a my na spotkanie cieszyliśmy się tak, jakby rozłąka trwała co najmniej trzy miesiące. Poszliśmy na nocny spacer po mieście, które za dnia ubogie i skromne, w nocy nabiera splendoru. Wtedy neoklasycystyczne budynki, pamiątka po Niemcach, podświetlone subtelnym światłem wydają się być bardzo eleganckie.
Jutro Tikal – „must see”, „high light”, “can’t miss”. Coraz mniej ciągnie nas do takich miejsc, ale zadajemy sobie pytanie, a jeśli te ruiny naprawdę są wyjątkowe, a my będąc tak niedaleko nie poczujemy ich klimatu, nie dotkniemy murów z trzeciego wieku przed naszą erą? Kamieni, które widziały ogromne bogactwa, historycznych władców majskich, ceremonie składania ofiar z ludzi, uroczyste pogrzeby? Pojechaliśmy. Zobaczyliśmy. Wyjechaliśmy. Bez większych emocji. Nie takich, jak pozostawił w Michale widok pierwszych promieni słońca na szczycie Tajamulco. Nie takich, jakie czułam patrząc w szklane oczy staruszki w kościele Św. Tomasza, takich jakie wywołał we mnie szaman na wzgórzu Pascual Abaj, czy uśmiech mijanych na ulicy przechodniów.
Agi

Targ w Chichicastenango.

Wzgórze z figurą Pascual Abaj.

O 5.30 nad ranem łupem Michała padł najwyższy szczyt w Ameryce Południowej, wulkan Tajamulco 4220 m n.p.m.

Już pierwszy nocleg pod namiotem wypadł ponad chmurami.

Czekając na wschód słońca na szczycie.

Cień Tajamulco sięgał Meksyku.

Gwatemala pod pierzyną.

W Quecaltenango przez miejscowych nazywanym Xela mieszkało kiedyś sporo Niemców zajmujących się uprawą kawy. Pozostała po nich piękna architektura.

Świątynia w technikolorze czyli fasada kościoła w San Juan Xacul.

We wsi Zunil.

Hala targowa w Zunil.

Kolejne wyobrażenie Maxymona. Tym razem w Zunil.

Kierowca i pomocnik - zgrany duet każdego chickenbusa w Gwatemali.

Pewnego dnia Gwatemalczycy dowiedzieli się z gazet, że w kraju zwanym Polską, w miasteczku o niemożliwej do wymówienia nazwie Świebodzin, buduje się jeszcze większą statuę Chrystusa niż ta z Rio.

Na szczycie najwyższej świątyni Tikalu, ponad lasem tropikalnym. W tle wystają ponad korony drzew pozostałe piramidy.

Tikal.
Jakie piękne te zdjęcia ze szczytu Tajamulco , zwłaszcza to z jego cieniem.Tak sobie Michał siedział i czekając
na wschód słońca o czymś dumał.Chciałabym wiedzieć o czym myślał interesujący i mądry młody człowiek, który właśnie kończy ponad roczną podróż swoich marzeń? Czy snuł plany na kolejną podróż ? czy może miał poważniejsze refleksje o sensie ,o wartościach, o szczęściu, miłości,dzieciach?Czy po prostu niekontrolowany strumień myśli , nic szczególnego, nie przeszkadzał Mu po prostu napawać się chwilą po trudach wspinaczki??
Już chyba jesteście w Meksyku i oglądacie majskie ruiny na Jukatanie, choć tak naprawdę gwatemalskie od jukatańskich niewiele się różnią .
Blisko , coraz bliżej celu.
Dziękuję za piękną kartkę- to ciekawe ,że uznaliście tradycyjną pocztówkę , napisaną ręcznie za coś ważniejszego od osobistego maila czy wiadomości na facebooku:):)Jakże jednak inna byłaby dla nas Wasza podróż bez bloga i facebooka.
Cieszę się , że Was niedługo zobaczę!!!!
WITAM
SZKODA ŻE WASZA WSPANIAŁA ESKAPADA DOBIEGA KOŃCA BĘDZIE NAM BRAKOWAŁO PRZEŻYWANIE Z WAMI DOZNANYCH WRAŻEŃ
SERDECZNIE POZDRAWIAMY
RENATA ADAM
Zgraliście się wspaniale – piękny tekst i piękne zdjęcia. To zdjęcie z cieniem szczytu wulkanu chyba jedno z najpiękniejszych w całej podróży. Też żałuję, że wasza podróż (i nasza razem z wami) już się kończy, a z drugiej strony myślę, że może już jesteście trochę znużeni i pragniecie odpocząć? No i planować następną…
Pozdrowienia z mroźnych Tatr (minus 16)!
Monika
Tak na marginesie – „majańskie”, a nie „majskie” 🙂