Annapurna Circuit część I

06.12.2009, Pokhara.

Annapurna – niedostępna. Pamiętam rozmowę z Piotrem Pustelnikiem, znakomitym himalaistą, kolekcjonerem szczytów Korony Świata, który po kolejnej nieudanej próbie zdobycia Annapurny, poważnie rozważał rezygnację z dalszej kariery, rezygnację ze zdobycia całej Korony, choć Annapurna była ostatnim brakującym elementem układanki. Rozmawialiśmy o moralności w górach, przyjaźniach i antypatiach, uzależnieniu od kolejnych ośmiotysięczników, rozrzedzonym powietrzu…

Tak się stało, że w dwa lata od tamtej rozmowy znaleźliśmy się z Michałem w najwyższych górach świata, a masyw Annapurny widzieliśmy o świcie z hotelowego okna w Pokharze. Nie było rady, trzeba było iść w góry. Wejście na szczyt nie wchodziło oczywiście w grę, ale można było go obejść dookoła dokładnie wydeptaną przez turystów świata trasą, tzw. Annapurna Circuit. Co prawda sezon właśnie się kończył, ale w ostatniej chwili udało nam się załatwić wszelkie potrzebne zezwolenia i kupić niezbędny sprzęt. Przed nami było 12 dni tekkingu, 130 km do przejścia i przełęcz Thorung La (5416 m n.p.m.) do pokonania. Ostatecznie zdecydowaliśmy się nie wynajmować ani przewodnika, ani tragarzy.

Jin’a poznaliśmy już w autobusie wiozącym nas do wioski, skąd mieliśmy rozpocząć wędrówkę. Jin nie mówił ani za dużo, ani za mało, każde zdanie zaczynał od „Maybe…”, pasjonuje się górami i nigdy nie jest mu zimno. Jin jest z Korei, niedawno skończył obowiązkową dla każdego obywatela płci męskiej dwuletnią (!) służbę wojskową i okazał się idealnym wręcz kompanem na trekking.

Marsz rozpoczynamy z Syange w otoczeniu bujnej, tropikalnej roślinności, sadów mandarynkowych i rododendronów. Dalej można iść tylko pieszo. Odtąd jedynym dostępnym środkiem transportu towarów są niezmordowane karawany mułów w kolorowych nausznikach. Mijamy drewniane wioski z odpustowymi, pomalowanymi na kolorowo hotelami dla wędrowców. Czuję się tu jak na planie filmowym niskobudżetowego westernu. Wraz z wysokością ochładza się klimat i zmienia religia. Hinduizm wyparty jest przez buddyzm tybetański, a drewniana zabudowa przez kamień. Zmienia się również krajobraz. W ciągu jednego dnia przechodzimy przez kilka światów, wkraczamy w zupełnie inne bajki. Szeroka dolina szmaragdowej rzeki, wiszące mosty, gęsty las liściasty, potem iglasty, słońce i happy end. Powoli wkraczamy w surową i srogą krainę zła, do Mordoru, jak mówi Michał. Wędrujemy wąskimi pułkami skalnymi nad wysokimi przepaściami. Powoli zaczynają nam towarzyszyć górujące nad nami ogromne bloki skalne i pierwsze ośnieżone szczyty. Byliśmy też na Księżycu.

Choć pokonujemy dziennie ok. 20 km marsz jest lekki i przyjemny. Czwartej nocy zaczynają nam doskwierać minusowe temperatury, nie ma ani prądu, ani wody. Kolacje jemy w kuchni naszych gospodarzy. Ogrzewamy zmarznięte dłonie przy ogniu, na którym zawsze stoi wielki metalowy czajnik z trudem podnoszony przez panią domu. Nad naszymi głowami wisi suszone mięso z yaka. Jeszcze nie dojrzało, nie nadaje się do jedzenia. Jesteśmy na wysokości ok. 3 000 metrów, więc jedynym problemem jest doskwierające nam zimno, ale już niedługo da o sobie znać wysokość.

Kolejną noc spędzamy w Upper Pisang, tajemniczej wiosce górskiej, pięknej i nieprzyjaznej, jak Himalaje. Krajobraz jest surowy, blady i mroczny. Chodzimy po wiosce widmo, gdzie jedynym żywym duchem wydaje się być smutna krowa. Nad prostą kamienną zabudową powiewają kolorowe flagi modlitewne, na których, zapisane są słowa mantr, które wiatr porywa do nieba. Podobnie jak w całych Himalajach do wioski wchodzimy przez kani – specjalną bramę wejściową. Przekraczając bramę kręcimy młynkami modlitewnymi, następnie pokonujemy niekończące się kamienne schody prowadzące do centralnego punktu w wiosce. Oprócz przenikliwego wiatru wita nas wypchana głowa yaka wisząca na słupie. Jest przerażająco i naprawdę pięknie. Jesteśmy w sercu Himalajów, od cywilizacji dzielą nas dni wędrówki.

Dotarliśmy do Manangu, gdzie obowiązkowo musieliśmy zostać dodatkowy dzień, żeby się zaklimatyzować. Właśnie tam, na 3500 m n.p.m. zaczęło się. Opuchlizna, ból głowy, nudności i osłabienie – ASM (dopadł mnie drugi stopień choroby wysokościowej). Zmusiłam się do wycieczki aklimatyzacyjnej, z której jak przez sen pamiętam zjawiskowe turkusowe jezioro lodowcowe i tajemnicze poranne mgły. Na szczycie ukryłam głowę w kolanach i jedyne o czym marzyłam to teleportacja niżej.

Agi

1

2

3

4

5

6

7

8

9

10

11

12

13

14

15

16

17

18

19

20

21

22

23

25

26

27

28

29

30

31

31a

2 Responses to “Annapurna Circuit część I”


  • Kochani fotki cudowne i jestem na serio pod wrazeniem waszego wyczynu!! no i wam zazdroszcze jak szalona.. jak czytam opisy i ogladam foty to coraz bardziej neci mnie mysl zeby jeszcez gdzies wyjechac.. hmmm buzi dla WAS!!

  • Bardzo Interesujacy Blog! Dzieki za informacje!

Leave a Reply