Tongarino National Park, 5 maja 2010
Suniemy naszą waka (z maoryskiego, dosłownie oznacza czółno, ale używane jest współcześnie do określania wszelkich środków transportu) między spowitymi gęstą jak śmietana mgłą puke (pogórki). Szukamy jakiegoś kai (jedzenie), mamy ochotę na koura (krab skalny), ale kończy się na tłustym fish and chips.
Tak zapewne brzmiałby fragment bloga pisanego przez młodego Maorysa. Potomkowie pierwszych mieszkańców Aotearoa (Nowa Zelandia) w ramach renesansu swojej kultury, po latach zachwytu zachodnimi wzorcami Pakeha (maoryskie określenie białych, nie przez wszystkich lubiane) wracają do swoich korzeni. Właśnie dlatego często słyszymy podobne wypowiedzi w języku angielskim z wieloma maoryskimi wtrąceniami. Tą niezrozumiałą dla nas zbitka językową mówią w Nowej Zelandii niemal wszyscy. Na fali powrotu do tłamszonej przez lata kultury przybyłych tu z wysp Polinezji odważnych żeglarzy, dzieci w Nowej Zelandii obowiązkowo uczą się maoryskiego jako języka obcego.
Wchodzimy do supermarketu pod którym stoi nierówny rząd ubłoconych kaloszy różnych rozmiarów. W sklepie połowa klientów snuje się między ogromnymi półkami boso, co przy niskich już temperaturach Celsjusza jest dość zastanawiające. Oprócz licznych bosonogich rolników, po sklepie tupcze cała gromada bosonogich krasnali. Dzieci nie dość, że boso, ubrane są krótkie spodenki i koszulkę z krótkim rękawkiem podczas gdy my pod kurtką mamy polary. Zastanawiające. Czy chodzi o to, żeby uczyć życia blisko natury niezależnie od pory roku? Czy może o hartowanie małych obywateli? Okazuje się, że w ramach obowiązkowych na wyspach mundurków szkolnych chłopcy zobowiązani są nosić krótkie spodenki przez cały rok aż do trzeciej klasy liceum. Dopiero, gdy przejdą ten trwający lata test dojrzałości, coroczny zimowy chrzest na mężczyznę, są wystarczająco twardzi i hardzi, w czwartej klasie mają przywilej włożenia spodni. Co prawda często spotykamy młodych dżentelmenów, którym spod krótkich spodenek sterczą niezwykle popularne w Nowej Zelandii pasiaste kalesony-getry. A zimy w Nowej Zelandii potrafią być srogie. Podczas tej samej wizyty w supermarkecie, zamiast skupić się na składnikach zielonego curry tajskiego, które będziemy gotować na kolację, wpatrujemy się szepcząc między sobą na kobietę z brodą. Na oko czterdziestoletnia, tęga, choć przystojna Maoryska o miedzianej cerze z równo przystrzyżonym zarostem i czarnymi jak smoła ustami? Nie, to nie broda, to składający się z geometrycznych zawijasów tatuaż. Współcześni Maorysi dumni ze swoich korzeni tatuażem podkreślają swoją przynależność kulturową i pochodzenie.
Maoryskie wzory tatuaży cieszą się ogromną popularnością również pośród nie maoryskiej części ludności, co jest miłym dowodem szacunku i solidarnej dumy z pierwotnej kultury wysp. Kobiety tatuują sobie tylko usta i brodę, ale mężczyźni pokrywają tradycyjnymi wzorami całą twarz podobnie jak czynili to ich przodkowie, gdy załoga Kapitana Cooka ujrzała tubylców we wzbudzającym strach tańcu wojennym haka, podczas którego Maorysi machają grożąco rękami, przyjmując przeraźliwe miny i świecąc białkami wybałuszonych oczy. Dziś podobne przedstawienia organizuje się tylko dla turystów, jeśli nie liczyć światowej sławy tańca haka doskonałej nowozelandzkiej drużyny rugby All Blacks. Niestety, niewiele pozostałości maoryskiego świata można dojrzeć nie płacąc kosmicznych cen za całodzienne pakiety turystycznych wycieczek do świata Maorysów. Poprzebierani w spódniczki z trawy Maorysi oprowadzają turystów po zbudowanej specjalnie na te potrzeby „tradycyjnej” wioski. Zabawne, że Maorysi będący nimi na potrzeby odwiedzających ludzi, nazwani są pogardliwie przez resztę społeczności „plastikowymi Maorysami”.
Naszym jedynym kontaktem z pierwszymi mieszkańcami wysp jest rozmowa z przemiłą i bardzo elegancką Jane, która odpowiada za budowane właśnie miasteczko maoryskie, gdzie niestety wszystkie tradycyjne budowle zamiast z drewna muszą być zbudowane z betonu. Restrykcyjne przepisy BHP. Czy widział ktoś kiedyś marae (tradycyjny dom spotkań) z betonu? Jane podwija rękaw eleganckiego żakietu pokazuje nam przepiękny ogromny, pokrywający całe drobne przedramię moko (tatuaż), który przy użyciu maoryskiej symboliki ukazuje całą jej rodzinę i pomaga Jane zapewnić swojej córce i dwóm synom bezpieczeństwo.
Wracając do naszej waki, muszę przyznać, że szosy na pozór sennej Aotearoa, wcale nie są spokojne. Mówi się, że Nowa Zelandia jest lustrzanym odbiciem Wielkiej Brytanii. Kraj wyspiarski na podobnej szerokości geograficznej tyle tylko, że na drugiej półkuli, fish and chips, owce, wysokie żywopłoty, zielone pagórki, mgła. Oczekiwaliśmy spokojnych, dystyngowanych mieszkańców. Nie w Nowej Zelandii! Zawrotna prędkość, ślady palonej gumy na asfalcie, trąbienie, podjeżdżanie i bezmyślne wyprzedzanie przekraczają nawet brawurę polskich kierowców. Więc i krzyży przy drodze sporo. Lepiej żebyśmy się szybko przystosowali, bo przed nami jeszcze dwa tygodnie za kółkiem.
Po kilku dniach jazdy początkowo nieco nudne krajobrazy ustępują przesuwającym się przed przednią szybą pocztówkom. Przyroda w Nowej Zelandii jest tak czarująca, że chwilami wydaję mi się, niemożliwym, że widzę to wszystko na własne oczy. Najpierw wynurzyło się przed nami turkusowe jezioro Taupo, które daje początek potężnej rzece Waikato, nad którą organizowane są skoki bungi. Przeszło nam nawet przez głowę, żeby skoczyć i to nie byle jak, ale w pozycji na walczyka, co powinno się raczej nazywać pozycją tango. Para staje na wysięgniku gotowa do wirującego tańca, ze splecionymi dłońmi wyciągniętymi do przodu i policzkiem przy policzku i rzuca się wspólnie w otchłań. Ostatecznie stwierdziliśmy jednak, że to zbyt droga impreza.
Bezkonkurencyjnym przebojem północnej wyspy okazał się jeden z najpiękniejszych jednodniowych trekkingów świata – Tongarino Alpine Crossing. Trekking choć siedmiogodzinny nazwać by można raczej długim spacerem biorąc pod uwagę trudność szlaku. Na początku spacerujemy wśród typowych dla Nowej Zelandii wypłowiałych choć niezwykle fotogenicznych traw. Niedługo potem wyłania się pierwszy wulkan, zaraz potem drugi. Następnie cyjanowe oko jeziora wulkanicznego, potem kolejne akwamarynowe, turkusowe i ultramaryna. Gdzieniegdzie zatapiamy się w gęstej, gorącej parze wulkanicznej buchającej ze szczelin w ziemi. Idziemy szerokimi kamienistymi dolinami w tle widząc ośnieżone szczyty. W końcu maszerujemy łagodnym porośniętym krzewami zboczem, żeby zakończyć w pierwotnym lesie, gdzie gigantyczne sosny poprzetykane są paprociami – symbolem Nowej Zelandii, tym co ten kraj ma tylko dla siebie, co nie występuje nigdzie indziej. Wśród dwudziestu różnych odmian króluje dochodząca do dziesięciu metrów ponga – gęsty zielony parasol na szczycie czarnego nieregularnego pnia. Liść tej rośliny wkomponowany jest w logo niemal każdej nowozelandzkiej firmy, drużyny sportowej, kampanii społecznej. Nie sposób opisać tego zaczarowanego lasu. Może wystarczy, że napiszę, iż nieszczególnie zdziwiłabym się widząc tu dinozaura. Podczas wędrówki towarzyszy nam rząd pomarańczowych czapeczek, czyli grupa młodych Kiwis, która w ramach zajęć szkolnych dosłownie przebiegła szlak z odblaskowymi czapkami na głowie. Nowozelandczycy przywiązują do kultury fizycznej ogromnie wielką rolę i uważani są za najbardziej wysportowany, zaraz po Finach, naród świata.
To co łączy i białych i Maorysów to fakt, że są Kiwi. To żargonowe określenie mieszkańca Nowej Zelandii weszło tak silnie do użycia, że przewija się na giełdzie, w wiadomościach telewizyjnych, na produktach żywnościowych, po prostu wszędzie. A wszystko zaczęło się od kolejnego stworzenia, które Nowozelandczycy mają na wyłączność, niewielkiego i niezbyt urodziwego nielota, ptaszka kiwi. Zauważyłam, że mieszkańcy wysp są mistrzami w zaskarbianiu sobie pewnych produktów, przypisywaniu wynalazków. I równie absurdalne jak fakt, że Nowozelandczycy wymyślili sztukę marszu, jest prawda o tym, że stąd pochodzi owoc kiwi. Zielony, włochaty owoc pierwotnie przywieziony był przez Chińczyków, potem uprawiany na zielonych wyspach stał się jednym z symboli Nowej Zelandii.
Agi

Tongarino Alpine Crossing.

Tongarino Alpine Crossing - pierwsza godzina.

Tongarino Alpine Crossing - trzecia godzina.

Tongarino Alpine Crossing - czwarta godzina, atakujemy szczyt wulkanu.

TAC - mróz i gorące źródła.

TAC - jeziora wulkaniczne.

TAC - szósta godzina.

Tongarino Alpine Crossing.

Tea time.

Maoryskie moko.

Agi w waka.
Chwilami mysle ze jestescie sponsorowani czy wynajeci przez jakies turystyczne organizacje (?) 🙂 , tak pieknie i zachecajaco wszystko przedstawiacie , ze natychmiast chcialoby sie jechac i przezywac !!! – ten rok to chyba najwspanialszy prezent jaki mogliscie sobie wzajemnie zafundowac (!!??) 🙂 … and keep going …:)
no i bardzo dobrze , że nie na wszystkie niebezpieczne fanaberie wystarcza Wam pieniędzy ,
what a relief:)
trekking tak bajeczny, ze natychmiast wzbudził we mnie chęc zaplanowania wypadu w Tatry ,do Doliny Pięciu Stawów bo nasze jeziorka też ładne.No a w Murowańcu dają najlepsze na świecie nalesniki z serem :)Czy chociaż troszkę tęsknicie za swojskością smaków i widoków??
zazdrość, niska zazdrość i poczucie niemożności ze względu na stan zdrowia mnie ogarniają, ale jednocześnie jak cudnie, że wy możecie tam być, widzieć to wszystko i jeszcze się tym z nami podzielić!!!
Trafiłam do was przypadkiem i zakochałam się w waszym pisaniu, sprawdzam codziennie, czy jest coś nowego i przeczytałam cały blog od początku. Keep going! A ja razem z wami…
Do Kasi Drzewieckiej: też mi się skojarzyły jeziorka z Pięcioma Stawami, zwłaszcza, że mieszkam w Zakopanem…