Riobamba, 4 sierpnia 2010
Po szaleńczej jeździe autobusem docieramy na wybrzeże, do największego miasta Ekwadoru, Guayaquil. Jest już wieczór, a nas uderza tropikalny żar. Stajemy przed hostelem „Mar del Plata”. Drzwi otwiera nam sprzątaczka, której obecność w pracy o tej godzinie nieco mnie zastanawia. Michał idzie na górę obejrzeć pokój. Ja pilnuję plecaków i rozglądam się po wnętrzu holu. Na ścianie wisi obraz nagiej pary zamarłej w uścisku. Kubistyczna kompozycja sprawia, że na pierwszy plan wysuwa się ogromna dłoń mężczyzny. Zaraz obok wisi kobiecy akt, również złożony z geometrycznych figur. Jeden sutek sterczy do góry, drugi opada w dół. Niezła kolekcja myślę sobie, przyglądając się reprodukcjom prac Guayasamína, najznakomitszego ekwadorskiego artysty tworzącego w stylu indigenista (indigena znaczy po hiszpańsku tubylec). Zaraz potem, tuż nad schodami prowadzącymi do pokojów zawieszam wzrok na realistycznym portrecie Chrystusa. Tu barokowa szkoła quiteńska. Zastanawiam się, czemu ma zamknięte oczy.
Michał macha z góry ręką, to znaczy, że zostajemy. Wchodzę do bardzo czystego pokoju z prywatna łazienką. Na ogromnym łóżku jest tylko jedna poduszka. Hmmm… Chcę zapalić światło, ale zamiast tego po włączeniu pstryczka pokój wypełnia głośna muzyka. Ta sama, która, nieco przytłumiona, dochodzi z innych pokoi. Teraz leci romantyczna bachata w wykonaniu królów gatunku „Aventura”, za chwilę przyspieszenie, reguetón. Hmmm… Na szczęście noc upływa dość spokojnie, z sąsiednich pokojów dobiega tylko wyciszona muzyka i to ten sam utwór, nadawany z recepcji więc zamiast kakofonii mamy efekt stereo. W pokoju nad nami co prawda trzy razy zmieniają się goście hotelowi, ale o ich obecności przypomina nam tylko szuranie przesuwanego łóżka. To sprzątaczka, szykuje lokum dla następnych zakochanych. Teraz rozumiem napis widniejący przy każdym hostelu w centrum Guayaquil: „Atención 24 horas”.
Nie jesteśmy specjalnie zdziwieni. W Ameryce Południowej podobnie zresztą jak na przykład w Japonii, podobne „domy miłości” są niezwykle popularne. W tropikalnym klimacie Guayaquil ludzie żyją miłością. Dziewczyny rzucają zalotne spojrzenia spod sztucznych, długich rzęs. Mężczyźni mierzą kobiety od stóp do głów.
Głośno było nie tylko w naszym „hotelu miłości” i w autobusach. Muzyka ryczy z każdego sklepu, restauracji, baru. Ekwadorczycy mają nie tylko telefony komórkowe wyposażone w specjalne nagłośnienie, w modzie są przenośne niewielkie głośniki, do których wtyka się swoje USB. Choć w społeczeństwie są także tradycjonaliści, którzy wciąż chodzą ze starymi magnetofonami na ramieniu. Nawet na nowoczesnych, zamkniętych przystankach ekspresowych trolejbusów, obok ikony zakazującej wnoszenie na przystanek napojów, jedzenia, wprowadzania psów i śmiecenia, jest zakaz słuchania muzyki.
Okazuje się, że głośno jest także w zwykłych blokach mieszkalnych, o czym przekonujemy się mieszkając u Marwina, trzydziestosześcioletniego, przemiłego kawalera, naszego kolejnego couchsurfingowego gospodarza. Marwin wynajmuje duże mieszkanie w centrum miasta, jest uzależniony od telezakupów, napisał ostatnio książkę o motywacji i świetnie gotuje. Domy są tu przewiewne, ażurowe, niosą echo, niosą wieść, rozpraszają myśl, burzą spokój. Na początku, bo potem człowiek się już przyzwyczaja do tej formy współżycia z otoczeniem, wtapia się w tą dźwiękową rzeczywistość. Przyzwyczaja się, że bez ustanku towarzyszą mu dźwięki, głosy, że nigdy nie jest sam. I tak wsiada na dźwiękową karuzelę: płacz niemowlęca, szepty, awantura, pralka, odkurzacz, pasillo, film akcji, wiadomości, płacz niemowlęcia, szepty, awantura…
Guayaquil, podobnie jak Cuenca, jest miastem wyklejanką. Monumentalne, stylizowane, pompatyczne budynki neoklasycystyczne, inspirowane stylem włoskim, neobarokowe pałace zaprojektowane przez francuskie sławy architektury, socjalistyczne bloki i nowoczesne, minimalistyczne konstrukcje jak Malecón, który w 2000 roku zmienił zupełni charakter miasta, czyniąc go bardzo nowoczesnym. Promenada długości sześciu kilometrów w weekendy przyciąga tłumy mieszkańców, którzy całymi rodzinami spacerują nad rzeką. Miasto jest doskonale zarządzane, zgarnia nagrody w różnych kategoriach i jest stawiane za wzór zarządzania wielu liderom, burmistrzom, politykom z całej Ameryki Południowej. W oddali rysuje się niezwykłe wzgórze szczelnie pokryte kolorowymi budynkami. W promieniach zachodzącego słońca przypomina sycylijskie miasteczko. To Las Peńas, dziś tłumnie odwiedzane rzez turystów wzgórze, które niegdyś pełne było pogrążonych w ruinie domów, gdzie mieszkała biedota Guayaquil. Lubiany i prężny prezydent miasta kazał odnowić każdy jeden budynek. W dzień pokonuje się tu 450 schodków, aby stanąć w punkcie widokowym, w nocy wzgórze zamienia się jedną wielką imprezownię. W Parku Boliwara wygrzewają się w słońcu żyjące tu dziko iguany. Marwin zaciąga nas do neogotyckiej katedry górującej nad parkiem i żartując dodaje, że przychodzi tu oglądać mecze piłki nożnej. Żart staje się jasny dopiero, gdy wchodzimy do niezwykle wytwornego, wyłożonego marmurami wnętrza, w którym wiszą ogromne telewizory plazmowe. Marwin jest lokalnym patriotą niezwykle dumnym ze swojego nowoczesnego miasta.
Tak naprawdę do Gyayaquil przyjechaliśmy głównie po to, aby złapać samolot last-minute na Wyspy Galapagos. Mieliśmy nadzieję, że uda się wskoczyć na pokład w ostatniej chwili z waiting list. Niestety, nie udało się. Po całodziennym koczowaniu na lotnisku wróciliśmy z tuzinem kanapek z powrotem do mieszkania Marwina.
Kolejnego dnia ruszyliśmy do Riobamba, gdzie pojechaliśmy specjalnie, żeby przejechać się legendarnym pociągiem po zapierającej dech w piersiach andyjskiej okolicy „Nariz del Diablo”. A tam wiadomość, że trasa jest w remoncie i co najwyżej możemy przejechać jej pierwszy odcinek i to autobusem na szynach i z szoferem w czapce maszynisty. Jednym słowem, niezła ściema. Ale skoro już jesteśmy w nieciekawej Riobambie, która deszczowym klimatem i chaotyczną architekturą przypomina nieco polskie prowincjonalne miasta, to postanowiliśmy dołączyć do grupki turystów, która jadąc autobusem wyobraża sobie stary zabytkowy pociąg.
Pocieszeniem był przystanek w tradycyjnej Guamote, która wyrosła wzdłuż torów łączących stolicę z portowym Guayaquil. Wmieszaliśmy się w tłum wieśniaków w ponczach o żywych kolorach i myśliwskich kapeluszach z papuzim piórkiem. Na targu skusiliśmy się na pieczone prosię, które sprzedawane w postaci porcji wieprzowiny z pieczonymi ziarnami kukurydzy i plastrami zielonych smażonych bananów, jest niezwykle popularnym daniem ulicznym w Ekwadorze. W raz z upływem dnia mogliśmy zobaczyć, jak prosiak znika w oczach, kawałek po kawałku, od ogona aż po pysk.
Po powrocie do Riobamby idziemy do naszego hostelu. Tu znów Chrystus na ścianie, tym razem z otwartymi, błękitnymi, dobrotliwymi oczami. Noc będzie spokojna.
Agi

W mieście Guayaquil jest Parque de Simon Bolivar a w tym parku mieszkają dziesiątki iguan. W ciągu dnia chodzą po trawie a w nocy siedzą na gałęziach drzew a ich ogony zwisają niczym liany.

Amor a lo latino.

Las Peñas..

Malecón 2000, wizytówka miasta.

Marwin i Michał.

Palmira, ostatnia stacja autobusu na szynach.

Obiad w Guamote.

Tajemnicza ręka.

Najstarszy kościół w Ekadorze. A w tle wulkan Chimborazo.
Szkoda, że Galapagos nie wypaliło. Za to iguana przepiękna, kojarzy mi się zawsze z filmem „Noc iguany”. Agi, twoje opisy coraz bardziej literackie! Pozdrawiam
M.