Dwadzieścia cztery na siedem

Nowy Jork, 13 grudnia 2010

Po słońcu Jukatanu, z trudem przeżyliśmy drastyczne spotkanie z siedmioma stopniami poniżej zera i silnym, wilgotnym zrywającym czapki z głów, wiatrem. Jesteśmy już w ciepłym, obskurnym przedziale linii pomarańczowej jadącej w stronę Manhattanu. Oprócz nas i niezwykle atrakcyjnej pary wyglądającej na zaczynających, ale odnoszących już pierwsze sukcesy modeli, w przedziale nie ma białych. Para całuje się i są to pierwsi i ostatni ludzie, u których widzę taką manifestację uczuć w Nowym Jorku. Większość reklam jest dwujęzyczna, po angielsku i hiszpańsku, jest też kilka napisów w cyrylicy. Otaczają nas papierowe twarze i najczęściej przymknięte podkrążone oczy. W uszach każdy ma słuchawki. Trochę mi smutno, a trochę radośnie, bo swojsko. Czas to pieniądz i mieszkańcy tego miasta o tym wiedzą lepiej niż ktokolwiek inny. Dwie kobiety poprawiają makijaż, młoda dziewczyna maluje paznokcie, pięć osób w pośpiechu konsumuje gumowe jedzenie z plastikowych opakowań. Okruchy i sosy lądują na butach. Dwie osoby czytają gazetę z zasępionym, a może obojętnym już wyrazem twarzy. Kilka gra na iPhonie. Reszta w wolnej dłoni trzyma papierowy kubek z zimną już kawą, która może kiedyś pozwalała odróżnić ranek od wieczora, ale teraz konsumowana jest już 24 godziny na dobę. Zawsze w drodze, w biegu, na wynos. Reszta śpi i śni o wakacjach, których przypadnie im w przyszłym 2011 roku aż 10 dni. Tyle planów i marzeń.

Pierwszych kroków nie kierujemy ani w stronę Statuy, ani Times Square. Jedziemy prosto na Greenpoint. Moja radość nie zna granic. Czy to nie dziwne, że od najmłodszych lat nie znałam odpowiedzi na ciągle wracające jak bumerang pytanie: „Drogie dziecko, a czujesz się bardziej Polską, czy Węgierką?”. Podczas polskich świąt narodowych czekałam na węgierskie, a te z kolei zawsze przegapiałam. A tu nagle olśnienie, eureka! Po dwudziestu latach świadomych rozważań poczułam to na Greenpoincie, gdy zobaczyłam sklep spożywczy „Biedronka”. Uczucie narastało gdy czytałam ogłoszenia o pijawkach leczniczych, z gwarancją dużego w tej dziedzinie doświadczenia rozwieszone na witrynach sklepów przy Manhattan Ave w polskiej dzielnicy. Kiedy wypchałam sobie policzki trzema śliwkami nałęczowskimi w czekoladzie kupionymi w sklepie Wedla tak, że nie tylko nie mogłam niczego powiedzieć, ale ani połknąć ani wypluć, czułam nieopisaną radość. W końcu gdy usłyszałam „Szczęść Boże” z ust stałych klientów „Cristina’s Polish Resturant” rzucanych na wejściu pani Krysi, która od 18 lat serwuje im tu najsmaczniejsze gołąbki w mieście, byłam pewna. Poczułam, że jestem w domu, a w każdym razie, że się do niego naprawdę zbliżam. Tylko mama Klara, która nas odwiedziła podczas tego ostatniego postoju naszej podróży nie podzielała mojego entuzjazmu:

– Piąta Aleja, Broadway, West Chelsea, nawet okolice Union Sq. to jest Nowy Jork dzieci, a nie te Koluszki, choć do Koluszek osobiście nic nie mam. Niech już będzie. Zostajemy.

Odetchnęliśmy z Michałem z ulgą i zamieszkaliśmy na Greenpoincie.

Polskości naszemu pobytowi w NYC dodali jeszcze Bartek i Marta, którzy też kończą swoją podróż dookoła świata w Stanach. Wcześniej spędziliśmy wspólnie kilka dni w La Paz, w Boliwii odpoczywając po zejściu z sześciotysięcznika. A teraz urządziliśmy w Central Parku wspólną stypę pt. „Żegnaj przygodo, witaj chlebie codzienny”. Po krótkiej wizycie na świątecznym jarmarku przy niemieckim stoisku kupiliśmy glühwein, tyle tylko, że bez wina.

Nowy Jork – wzrusza ramionami młody sprzedawca zaciskając zmarznięte dłonie na plastikowym kubeczku z którego co chwila pociąga haust. Odchodzimy kilka kroków w bok i uszlachetniamy napój na własną rękę, tak, żeby rzeczywiście rozgrzał. Widząc to sprzedawca podnosi kciuk w górę – I o to chodzi, ja robię to samo – krzyczy za nami.

Nowy Jork odpycha mnie i przyciąga jednocześnie. Z jednaj strony kult jednostki, wirtualne relacje, pochwała skuteczności i materializmu. Gruba krecha, która oddziela świetlistych zwycięzców od zażenowanych przegranych, którzy nie zdążyli wsiąść na pędzącą karuzelę, lub co jeszcze bardziej bolesne, spadli z białego jednorożca, choć był tak obiecujący i już całkiem oswojony. Po ponad rocznej włóczędze docieramy do miasta gdzie „zachodniość” podniesiona jest do dziesiątej potęgi, jedzie na piątym biegu, leci na amfie. Jesteśmy w jądrze kapitalizmu i wyzysku, w siedlisku agresji o wysokim stężeniu. Miejscu, w którym podejmuje się decyzje kluczowe dla niektórych narodów, a nawet całych krajów. Gdzie siedząc wysoko w chmurach nad szklaneczką whisky na lodzie przy ruchliwej Wall Street szefowie globalnych korporacji skazują czasem na głód, rzadziej na dobrobyt, całe społeczeństwa. Polityka, której nie lubię.

Z drugiej strony jest to kuszące centrum dowodzenia światem. Czegokolwiek człowiek by sobie nie wymyślił, z całą pewnością znajdzie to tutaj i to w najlepszym możliwym wydaniu. Wszystko. Nowy Jork jest gigantyczną skarbnicą kluczy do sukcesu w każdej dziedzinie. Tyglem kultur z całym dobrodziejstwem jaki wielokulturowość ze sobą niesie. Niebiańską carbonarą w Little Italy, rozgrzewającą wietnamską zupą Pho Bo z ogromnymi ilościami świeżych kiełków i bazylii przy Sateinway St, zniewalającym zielonym curry tajskim w China Town. Nieustająca uczta smaków. Nowy Jork to fantastyczna architektura miejska z pięknymi wieżowcami pamiętającymi przekręty Ala Capone. Z kamiennymi XVIII w kościołami i należącymi do nich małymi cmentarzami kilku grobów ukrytymi w cieniu nowoczesnych drapaczy chmur. Nieprzyzwoite bogactwo Piątej Alei, jej powiew nonszalancji i magnetyzm.

Jedno jest pewne. Nowy Jork to miasto szaleńców, gadających do siebie obłąkańców, których jest zapewne więcej na samym Manhattanie niż we wszystkich europejskich stolicach razem wziętych. Pamiętam moje pierwsze spotkanie z Wielkim Jabłkiem. Na zatłoczonej ulicy wpadł na mnie ogromny, posągowo piękny Murzyn z długimi dredami. I niczego nie byłoby w tym dziwnego gdyby nie fakt, że ten chłopak ubrany był w różową falbaniastą mini, na piersiach miał prostą opaskę w tym samym kolorze, a na stopach wielkie buty do gry w koszykówkę w kolorze cyklamenu. Na uszach słuchawki od oldshoolowego walkmana i śpiewał na cały głos „The real slim shady” Eminem. Może była to tylko skrajna manifestacja ekstrawagancji? Natomiast z szaleńcami sprawa jest bardziej skomplikowana. Gilda, psychiatra polskiego pochodzenia, przyjmuje nas w swoim gabinecie na 35. piętrze wieżowca Ground Zero. Sprawę nakreśla następująco:

– Gadają do siebie. Jak cię to śmieszy, to znaczy, że masz do czynienia z maniakalno-depresyjnym, jak cię to przeraża, to z czystą depresją. To miasto żyje na ogromnych obrotach, dzieciom od najmłodszych lat wpaja się kult jednostki i główną zasadę „licz tylko na siebie”. Na psychoterapię przychodzą do mnie ludzie, którzy mają w życiu niby wszystko, świetną doskonale płatna pracę, rodzinę, ale są nieszczęśliwi. Nie są szczęśliwi, ponieważ niczego oprócz pracy i rodziny nie mają. Żadnego hobby, zero czasu wolnego, żadnej wiary.

Gilda kocha i swoja pracę i Nowy Jork. To opętane miasto, które nigdy nie zasypia, mówi na koniec. Pewnego dnia zrozumiałam, że nie jest to pusty slogan. Po zakończonych już sporo po 22.00 zakupach na Broadway St. weszliśmy do baru Cozy Soup’n’Burger na krwistego, skrajnie amerykańskiego hamburgera i rozpływający się w ustach sernik. Potem było kilka piw, zagadał nas latynoski kelner i zrobiła się północ. Nic sobie z tego nie robiąc, poszliśmy spacerkiem do świątyni. Na Piątej Alei, nieopodal Madison Av. już z daleka wzywało świecące jabłko. Przeszliśmy szklane wrota, wsiedliśmy do windy i zapadliśmy się pod ziemię. Po kilku sekundach ocknęliśmy się w świątyni Apple Store. Była 1.30, środek nocy, a w sklepie ok. pięćdziesięciu uprzejmych doradców testowało swoje chwyty marketingowe na co najmniej osiemdziesięciu klientach. Przez chwilę myślałam, że stanął mi zegarek, że pomyliłam strefy czasowe, kraje, kontynenty. Podczas omawiania różnic w napędach dwóch MacBook’ów Pro sprzedawca zawiesił wzrok na moich okularach. Zaciął się, uśmiechnął i głosem o zmienionej barwie powiedział – Świetne oprawki, naprawdę lubię twoje oprawki – a po chwili powrócił do trybu „opis produktu”. I może nawet bym mu uwierzyła, gdyby nie fakt, że moje oprawki mają ponad 10 lat i z obu stron odpadł z nich ozdobny element pozostawiając ślady kleju. Tak czy inaczej, ten sklep został otwarty w 2001 roku i nigdy nie został zamknięty, nawet na jedną sekundę.

I to właśnie jest Nowy Jork proszę państwa. W drodze do domu mijamy fitness club pełen ludzi. Każdy doskonale wie jak ważne jest dobre wrażenie i wygląd. Dalej salon masażu i gabinet kosmetyczny, gdzie panie i panowie wpadają się odświeżyć między spotkaniem z potencjalnym inwestorem, które się niespodziewanie przedłużyła do 2 nad ranem, a nocną telekonferencją z Indiami o 5.30 lokalnego czasu. Pralnie gdzie wciąż spóźnieni ludzie piorą swoje nocne brudy. Notoryczna utrata tchu. W końcu wsiadamy do metra, które w godzinach nocnych zamienia się w przytułek dla bezdomnych. Ci, śpiąc na siedzeniach kursują aż do świtu, uciekając przed zimnem, do chwili gdy wymiecie ich poranny tłum.

Zimne kawy na wynos, gumowe śniadanie w plastikowym opakowaniu, makijaż, paznokcie, czasem gazeta, gierka na iPhonie. Słuchawki w uszach, ostatnie skradzione jeszcze minuty snu. I wszystko zaczyna się od początku.

Nie znaleźliśmy się tu przypadkowo. Michał chciał zobaczyć drapacze chmur z pierwszej połowy ubiegłego stulecia, z czasów gdzie nie każdy budynek powyżej dwudziestu pięter musiał być ze szkła. Ja chciałam pojeździć na łyżwach pod Rockefeller Center, nie zważając na to jak próżna i przereklamowana jest to przyjemność. Zdejmując z przemarzniętych stóp twarde buty łyżwiarskie pomyślałam, że spełniło się ostatnie małe marzenie, że lista została wyczerpana. Czas wracać do domu?

Agi

Brooklyn Bridge.

Brooklyn Bridge.

1a

2

Williamsburg, żydowska dzielnica.

Williamsburg, żydowska dzielnica.

W gabinecie u Gildy.

W gabinecie u Gildy.

Central Park zimą.

Central Park zimą.

Codzienność pod ziemią czyli nowojorskie metro.

Codzienność pod ziemią czyli nowojorskie metro.

Mama Klara.

Mama Klara.

Portorykański patriotyzm na Brooklynie.

Portorykański patriotyzm na Brooklynie.

9a

Podejrzane w Chelsea.

Podejrzane w Chelsea.

Marta i Bartek, już bez motorów.

Marta i Bartek, już bez motorów.

Times Square.

Times Square.

Union Square.

Union Square.

3 Responses to “Dwadzieścia cztery na siedem”


  • No, doczekałam się!!! I przekonałam, że NY to nie moja bajka, chyba nie mogłabym napisać „I love NY”. Pewnie, że chciałabym zobaczyć niektóre miejsca, pochodzić po muzeach i galeriach, ale mieszkać tam w życiu!! Nawet na Greenpoincie…
    Pamiętajcie o zgłoszeniu bloga na konkurs!!!!
    Pozdrawiam ciepło
    M.

  • Agi ,znasz na pewno to chińskie przekleństwo…” a bodaj spełniłyby się wszystkie Twoje marzenia”….
    nie wierzę w Twoją deklarację o ostatnim marzeniu, znam Was już:)
    Moja fascynacja NY jest tak wielka jak silne są Twoje mieszane uczucia,pojechałabym choćby jutro….co oczywiście nie przeszkadza mi mieć duży dystans do polityki USA ,globalizmu ,konsumeryzmu i innych kapitalistycznych-zmów!
    Wspieram blog całym sercem i smsami:) ale poproszę o podsumowania jeszcze,
    welcome back home:)

  • świetnie się to czyta, zazdroszczę spełnienia marzenia, które wciąż we mnie!

Leave a Reply