Nie mogę złapać oddechu. Mrużę piekące oczy. Napotkani po drodze podróżni ostrzegali nas. Jednak Bikaner potraktowaliśmy jako przystanek w drodze na północ Indii. Bikaner to miasto – czerń, najbardziej chyba zanieczyszczone miejsce na świecie. Gęste spaliny zakłócają pole widzenia, otwarte ścieki nie pozwalają oddychać. Bikaner nie ma sobie równych, ani Lima, ani Mexico City, a nawet Pekin. Nie wyróżnia się niczym specjalnym. Niczym oprócz tego, że nieopodal znajduje się jedna z najbardziej niezwykłych świątyń w Indiach.
A jak w Indiach, kraju pełnym anomalii coś określane jest mianem „niezwykłe” to jest to kosmos. Kosmos albo Karni Mata. Jedziemy za miasto. Na horyzoncie rysuje się prosty budynek z imponującym marmurowym portykiem i srebrnymi wrotami. Plac przed świątynią jest pełen drobnych straganów z nakręcanymi białymi myszkami, świecidełkami, słodkimi kulkami, które składa się w darze Karni Macie. Klimat iście odpustowy. Już na dziedzińcu świątyni dopada nas zapach zoo. Marmurowa posadzka jest niemiłosiernie brudna, pokryta odchodami zwierząt i okruchami przyniesionego im jedzenia. Dodam tylko, że we wszystkich hinduistycznych świątyniach należy zdjąć buty. Tu się chwilę waham… Na szczęście można założyć specjalne skarpety. To nas ratuje. Wstrzymuję oddech. Jest pierwszy, widzę go, nawet nie taki duży. Potem drugi, piąty, dwudziesty. Rozglądam się dookoła i wszędzie widzę szczury, setki szczurów. Większość z nich wygląda na schorowane stare szczury. Gryzonie dzielą świątynie z gołębiami. Czy można sobie wyobrazić bardziej obrzydliwe miejsce, ujmując to bardziej literacko – bardziej niezwykłe? W pierwszej chwili muszę zebrać siły, żeby zmierzyć się z całą tą „niezwykłością”. Racjonalizuję sobie sytuację, w której się znaleźliśmy. Przybywają tu setki pielgrzymów i kilkudziesięciu turystów dziennie. Od kilkuset lat nie odnotowano żadnej epidemii w pobliżu. W końcu to są święte szczury. Wierni karmią je z ręki, a mi serce staje, gdy jeden przebiega mi po stopach. Pod głównym ołtarzem poświęconym Karni Macie kapłani odbierają dary dla bóstwa i szczurów. Słodkie kulki i orzechy kokosowe lądują w wielkiej srebrnej misie pełnej gryzoni. Pod ołtarz podchodzi hinduska z czteroletnim dzieckiem. Wkłada dary do misy, modli się w skupieniu. W tym samym czasie jej synek, z szelmowskim uśmiechem wyciąga z misy słodką kulkę i wkłada ją prosto do buzi. Pycha. Matka maluje sobie jeszcze na czole bindi pomarańczowym proszkiem i składa ostatnie pokłony dotykając czołem posadzki. Wstaje, chwyta za rękę radosnego malucha i znikają. „It is India my friend” – jak mawiają Indusi – “everything is possible”. Kocham Indie!
Agi
porazająco-przerażająca niezwykłość!!
szacun- jak mawiają moje dzieci, chyba bym nie zdecydowała się na bliższe poznanie, mam nadzieję , ze jesteście już gdzie indziej:)