Oriente

Kawymeno, 15 sierpnia 2010

W dorzeczu rzeki Pastaza mieszkają Szuarowie. Przez wielki żyli w cieniu dymiącego wulkanu Sangay. Kiedy z krateru wydobywał się czarny dym, ruszali do walki z sąsiednimi plemionami a głowy zabitych wrogów odpowiednio preparowali, zmniejszając je w tzw. tsantse. Dzisiaj już nie walczą, cywilizacja okiełznała ich na tyle, że stali się przykładnymi Ekwadorczykami. Chodzą do szkół, ubierają się jak mieszkańcy miast.

Tereny na pograniczu ekwadorsko-kolumbijskim, pomiędzy rzekami Guamues i Aguaricó to ojczyzna plemienia Kofanów. Nawet współcześnie można jeszcze spotkać Indian, którzy mają przebite nosy w poprzek zaostrzonymi piórami dzikich ptaków. Mało którzy jednak żyją w tradycyjnych wspólnotach w selwie, jak ich przodkowie.

A w najgłębszych ostępach lasu równikowego, daleko od ostatnich miast Ekwadoru, gdzie potężne rzeki są drogami, a mieszkańcy często nie wiedzą czy przynależą do Peru czy do Ekwadoru, mieszkają Huaorani. Jedne z najdzikszych plemion całej Amazonii. Wielu z nich ciągle jeszcze poluje używając bodokera i zatrutych strzał nasączonych kurarą, zamiast strzelby. Język Huaorani zna jedno słowo na „świat” i na „selwę” – ömë, gdyż jeszcze do niedawna żaden z nich nie widział krajobrazu, który by nie był selwą. Nie należą do wielkiej grupy Indian Keczua (która w Ekwadorze nazywa się Kiczua) i mówią odrębnym językiem. Keczua nazywają ich „auca”, co znaczy „wróg” albo „dziki”. Przez ostatnie sto lat byli coraz bardziej spychani w głąb lasów przez firmy wyrąbujące nielegalnie lasy amazońskie oraz przez koncerny paliwowe.

I właśnie tam chcemy się dostać. Patrzę na rozłożoną przede mną mapę Ekwadoru i zastanawiam się „jak”. Znowu podróż, znowu długa i niełatwa. Niektóre wspólnoty Huaorani w ogóle zerwały kontakty ze światem zewnętrznym i idąc do nich, biały człowiek naraża się na pewną śmierć. W 1956 roku zabili pięciu białych misjonarzy. Ale niektórzy Huaorani żyją w zgodzie z Ekwadorczykami i chętnie witają turystów. Tylko że my nie chcemy odwiedzać wspólnot, gdzie tubylcy odstawiają przez turystami show, malując się w wojenne barwy i tańcząc przed bladymi twarzami rozpartymi wygodnie na hamakach. Dzięki Tomkowi mamy kontakt do Juana Carlosa, zwanego „Chusa”, który mieszka w Nuevo Rocafuerte, małej osadzie głęboko w Amazonii nad brzegiem Rio Napo. Juan Carlos może nas doprowadzić do Huaorani, zna wszystkie rzeki i laguny w dorzeczu Rio Napo jak własną kieszeń. Telefonicznie dobijamy interes. Chcemy dostać się do Kawymeno, wioski gdzie Huaorani, rządzeni przez założyciela wspólnoty, wodza Kaja, nie wzdragają się przed zdobyczami cywilizacji, ale żyją zgodnie z tradycjami przodków. Wioska leży na tyle daleko, że raczej nie docierają tam turyści, którzy wykupują „jungle trips” w ekwadorskich miastach.

– Ostatnim białasem, który ich niedawno odwiedził był pewien amerykański antropolog z Harwardu, badający dietę Huaorani. – Chusa mówi do trzeszczącej słuchawki, przekrzykując deszcz.

I tak zaczęła się nasza odyseja. Najpierw długa podróż autobusem z Quito do Coca, największego miasta ekwadorskiej Amazonii. Kierowca jak zawsze pędził na złamanie karku i przyspieszał na zakrętach, bagaże latały po autobusie a klocki hamulcowe dymiły. Długą podróż umilali akwizytorzy (i tu stwierdziliśmy z zaskoczeniem, że już tyle razy ich słuchaliśmy, że wiemy nie tylko jakich argumentów użyją, ale też znamy odpowiedzi na pytania quizowe, mające zwrócić uwagę pasażerów) oraz szajka złodziei, która próbowała nas okraść w autobusie (cztery kobiety udające pasażerów i Kolumbijczyk udający wędrownego sprzedawcę gum do żucia – nie daliśmy się). Po raz kolejny opuściliśmy płaskowyż andyjski i znaleźliśmy się w tropikach. W miarę jak zbliżaliśmy się do miasta Coca, robiło się coraz bardziej parno. Gdzieniegdzie, pośród drzew wyrastały płonące szyby naftowe, przekleństwo Amazonii. Z firmami wyrąbującymi lasy rząd Ekwadoru jeszcze ma jakieś szanse, ale z wielkimi koncernami międzynarodowymi, które dysponują gigantycznymi pieniędzmi, sztabem prawników, prywatną armią i wpływami politycznymi, jest dużo trudniej. Rafael Correa, wykształcony w Stanach prezydent Ekwadoru, zdobył sobie popularność właśnie przez swoje zdecydowanie w walce z zagranicznym kapitałem. Zamknął trzy największe szyby na terenie Parku Narodowego Yasuni. Następnie wygłosił na forum międzynarodowym długie przemówienie, w którym przypomniał, że amazońskie płuca świata znajdują się również na terytorium Ekwadoru. Ponieważ jest to dobro powszechne, a jego beneficjentami są wszyscy mieszkańcy planety, Ekwador jest gotów zaprzestać ich eksploatowania i w ten sposób zapobiec dalszej degradacji ekosystemu. Jednak wiąże się to z wielkimi stratami dla państwa Ekwador, gdyż corocznie z owych trzech szybów wydobywa się około 1000 milionów baryłek ropy.
Jeżeli jednak rozwinięte państwa czują się choć trochę odpowiedzialne za zachowanie „płuc świata” dla przyszłych pokoleń, powinny płacić Ekwadorowi corocznie sumę 350 milionów dolarów rocznie, aby Ekwador nie był. Wtedy zaniecha dalszej eksploatacji złóż na terenie Parku Narodowego Yasuni. Prezydent nie widzi powodu, dla którego to jego kraj miałby nie czerpać zysków z czegoś, co znajduje się na jego terytorium, podczas gdy inne kraje, dużo bogatsze od Ekwadoru, eksploatują swoje złoża bez przeszkód. Trudno odmówić Rafaelowi Correa racji. Podobno są już pierwsze państwa skłonne partycypować w tych kosztach.

Coca to rzeczny port rozciągający się nad brzegiem rozległej Rio Napo. Parno i duszno. Rozleniwieni klimatem ludzie snują się po ulicach, albo siedzą w cieniu budynków. Rozlazłość miasta manifestuje się we wszystkim. Niedokończone budynki, rozgrzebane ulice, nieposprzątany plac, nieubrani ludzie wychodzący z domu na zakupy. Mieszkańcy stanowią ciekawą mieszankę Indian, którzy woleli cywilizację nad dżunglę i pracują w Coce, potomków dawnych czarnych niewolników, białych kolonistów, pracowników zagranicznych firm naftowych oraz żołnierzy strzegących głęboko w dżungli interesów Ekwadoru, którzy (teoretycznie) polującą na kłusowników, firmy nielegalnie wyrębujące lasy deszczowe, peruwiańskich przemytników i kolumbijskich partyzantów z FARC. Główną atrakcją miasta są amazońskie małpy, sajmiry i kapucynki, które można karmić na ulicy. Ostatnio zauważam taką prawidłowość, że im bardziej chaotyczne miasto, tym lepiej się w nim czuję. Rytm życia mieszkańców Coki bardzo mi odpowiada. A poza tym naprzeciwko naszego hotelu znaleźliśmy tanią a dobrą cevicherię (restaurację specjalizującą się w ceviche czyli surowych, marynowanych owocach morza), gdzie objadaliśmy się encebollados (pyszna zupa cebulowo-rybna jedzona z chipsami bananowymi) oraz encocados de camarón (krewetki w sosie kokosowym). Musieliśmy bowiem spędzić w mieście dwa dni, gdyż łódź do Nuevo Rocafuerte kursuje jedynie kilka razy w tygodniu.

W końcu nadszedł czwartek. Jeszcze nocą udaliśmy się na przystań. Na miejscu ujrzeliśmy długą łódź krytą brezentem rozpiętym na metalowym stelażu. Na pokładzie, mimo że jeszcze było ciemno a do odpłynięcia jakieś półtorej godziny, kłębiło się już sporo ludzi. Właśnie dlatego przyszliśmy dużo wcześniej, nie mogliśmy ryzykować, że się nie załapiemy. Znaleźliśmy sobie kąt pomiędzy stertą skrzynek z owocami, a plastikowymi krzesłami rozstawionymi na środku, aby pomieścić więcej pasażerów. Łódź, która na moje oko mogła pomieścić ok. 30 osób, zabiera jak poinformowała mnie kobieta sprzedająca bilety, nawet 60. Plus różne towary, tobołki i bagaże.

Podróż po majestatycznej Rio Napo trwała 12 godzin. Przez ten czas poznaliśmy chyba całą klasykę ekwadorskiej muzyki. Leciały głównie pasillos i rancheras. Rio Napo wyglądało dokładnie tak jak wyobrażałem sobie Amazonkę. Szeroka, czasami ledwo było widać jeden z brzegów, gdy musieliśmy płynąć blisko drugiego, lawirując pośród łach i omijając mielizny. Jeżeli tak wygląda jeden z licznych dopływów Amazonki, to jakaż ogromna musi być sama królowa rzek, myślałem. Co jakiś czas łódź zbliżała się do brzegów, a wtedy z gąszczu dżungli wyłaniali się półnadzy ludzie, aby odebrać jakiś pakunek, albo wysiadał któryś z pasażerów. Niekiedy między drzewami dostrzegałem ognie szybów naftowych. Było coś nostalgicznego w tej podróży w głąb nieprzebytych lasów, przy akompaniamencie przebojów z lat 50. i 60. Nastroju dodawało trzech brzuchatych Latynosów na rufie, którzy po obiedzie rozpijali aguardiente rechocząc rubasznie i wspominając stare czasy w Coce.

Jeżeli Coca wydała nam się tropikalnym, leniwym miastem na odludziu, to Nuevo Rocafuerte jest jeszcze bardziej tropikalnym i niezwykle nieruchawym, parnym miasteczkiem, stanowiącym najdalej wysunięty na wschód przyczółek Ekwadoru. Na betonowym nadbrzeżu przywitał nas wesoły Juan Carlos „Chusa”.

– Jaka szkoda, że nie przyjechaliście kilka dni wcześniej. Na cyplu za miasteczkiem pasła się jałówka nad rzeką. Przechodzący tamtędy mieszkaniec wsi zobaczył, że krowę próbuje zjeść ogromna anakonda. Krowa już do połowy tkwiła w jej paszczy. Zabili ją i sześciu ludzi przyniosło ją tutaj. Mielibyście świetne zdjęcia.

Nazajutrz kupujemy prezenty dla wodza wioski Kawymeno: haczyki na ryby, naboje do strzelby i… coca-colę. Wzdragam się przed tym ostatnim, ale Chusa mówi, że jest to napój bardzo pożądany w Kawymeno. Cóż, przynajmniej nie przywieziemy im wody ognistej.

Wypływamy małą łodzią Carlosa, zrobioną z jednego kawałka nieznanego nam drewna, bardzo lekkiego i wytrzymałego. Na rufie zainstalowano silnik Yamaha. Juan Carlos, jego pomocnik, Peruwiańczyk Binder i my. Wkrótce opuszczamy nurt Rio Napo i skręcamy w jej dopływ, Rio Yasuni, która prowadzi do kraju Huaorani.

Łódź pruje wodę pod prąd a my zagłębiamy się w nieskalany cywilizacją świat. Na wystających z wody gałęziach wygrzewają się w słońcu rzeczne żółwie. Z obu stron tajemniczy brzeg selwy, zielona kurtyna ponad którą co jakiś czas wystają gigantyczne drzewa kapokowe. Gniazda przeróżnych ptaków zwisają na gałęziach nisko nad taflą rzeki. Motyle siadają na nas, przywabione solami mineralnymi znajdującymi się w naszym pocie. Ptaki hałasują w gąszczu po obu stronach rzeki, a kingfishery (rybaczki amazońskie) polują na ryby, zawsze przecinając powietrze przed dziobem łodzi. Spotykamy też dwa różowe delfiny rzeczne, które wyskakują z wody gdzieś przed nami. Z łach zaschniętego błota, gdzie woda sięga jedynie gdy poziom rzeki podnosi się po opadach, ześlizgują się do wody kajmany. W miejscu, gdzie zatrzymujemy się na posiłek, Binter znajduje świeże ślady tapirów. Kończymy jeść obiad, gdy do naszych uszu dochodzi jednostajne, niskie dudnienie. Brzmi jak jakaś maszyna, albo samolot w oddali. Widząc nasze pytające spojrzenia Chusa uśmiecha się. To samce sporej małpy, którą Indianie nazywają „chorongo” (wełniak szary). Rzucamy wszystko, szybko zakładamy długi rękaw, kalosze i zagłębiamy się w gąszcz. Chusa wycina drogę maczetą, nie sposób się przedrzeć przez plątaninę lian, korzeni i gałęzi. Skradamy się, ale małpy i tak uciekają, spłoszone naszym hałasem. Znajdujemy za to ogromne drzewo kapokowe, a na nim siedem ogromnych niebieskich papug.

Podróż do Indian Huaorani trwa półtora dnia. Pierwszą noc spędzamy w rozlewisku rzeki Yasuni, na skrawku ziemi, który nie jest porośnięty selwą. Rozbijamy namioty dosłownie w ostatniej chwili przed ulewą. Tropikalny deszcz jest intensywny, ale krótki. Gdy mija, ruszamy złowić coś na kolację. Ryby biorą jakby tylko czekały na spławik. Część pieczemy na prowizorycznym grillu skonstruowanym z kilku kijów a resztę tradycyjnie na patelni. Jest już późna noc. Ogień naszego paleniska jest jedynym światłem nad brzegiem ogromnej laguny. Gęsta mgła nadciąga od strony wody.

Ponownie wsiadamy do łodzi, chcemy podpatrzeć kajmany wychodzące nocą na żer. Niestety gęste opary ograniczają widoczność. Binterowi udaje się jednak oślepić latarką jednego małego gada i złapać go w ręce, za gardło, tak aby nie kłapnął. Trzymam przez chwilę z ciekawością przerażonego malca a później wrzucam go z powrotem do rzeki. Odwraca się w powietrzu i szczęka zębami, ale moje palce są już za daleko. Jest już noc, ale Chusa chce jeszcze pokazać nam jak śpią ryby w rzece. W kaloszach brodzimy po ciemku przy brzegu, potykając się o zbutwiałe konary i korzenie mangrowców, rzucając latarkami snopy światła pod zanurzone w wodzie gałęzie. Tam, w ich cieniu, pod wodą dostrzegamy nieruchome sylwetki ryb. Chusa uderza maczetą w wodę. Po chwili na powierzchnię wypływa na wpół przecięta vieja. To najłatwiejszy sposób łowienia, śmieje się. W pewnym momencie czuję na ręce komara. Uderzam się w dłoń, a później ją podświetlam razem z wystającym z wody pniem, o który się opieram. Komara zabiłem, ale ze zgrozą dostrzegam kilka centymetrów od ręki ogromnego, brunatnego pająka z brązowym odwłokiem, jak powoli schodzi ku wodzie. Strącam go do wody, ale pająk składa nogi jak ośmiornica i odpływa. Agi patrzy na to pobladła. Ma dość, wracamy.

Zasypiamy wśród odgłosów dżungli, które dochodzą ze wszystkich stron. Zamykam oczy, wyobrażam sobie, że nie ma namiotu.

Następnego dnia w południe dostrzegamy betonowe schody prowadzące do mętnej rzeki. Na stopniach stoją nagie dzieci i przyglądają nam się z oddali, gestykulując z ożywieniem. To najmłodsi Huaorani. Jesteśmy w Kawymeno!

Michał

Walka o kolacje czyli lowienie ryb w Amazonii.

Walka o kolacje czyli lowienie ryb w Amazonii.

xx

Rio Yasuni.

2d

Uśmiech piranii.

Uśmiech piranii.

Wyscig z Carlosem, o to kto zlowi wiecej ryb.

Wyścig z Carlosem, o to kto złowi więcej ryb.

Obiad w deszczu, drugi dzień podróży.

Obiad w deszczu, drugi dzień podróży z Nuevo Rocafuerte.

Kajman przedszkolak.

Kajman przedszkolak.

6

2 Responses to “Oriente”


  • Oj ciekawym ciągu dalszego.

  • Czy to już z odcinka na odcinek będzie coraz straszniejsze?? Nigdy nie lubiłam horrorów… Martwię się o was a jednocześnie podziwiam i zazdroszczę. Czekam niecierpliwie na relację z pobytu u Indian, mam nadzieję, że się z nimi zaprzyjaźnicie!
    M.

Leave a Reply