01.12.2009, Tansen
Chcąc, nie chcąc dotarłam do swojej trzeciej Boliwii. Boliwią nr jeden jest Boliwia, miano mojej azjatyckiej Boliwii nadałam też Kambodży kilka lat temu. Teraz przyszła kolej na konfrontację z moją trzecią Boliwią – Nepalem. Boliwia to dla mnie, podobnie jak dla dwóch amerykańskich rozbójników – Butcha Cassidy i Sundance Kid’a jest synonimem kłopotów. Chłopcy, uciekający przed prawem Stanów Zjednoczonych przemierzali Amerykę Południową, jak było naprawdę ciężko zwykli mawiać: „Hej tu jest jak w Boliwii”.
Po pierwsze – transport. Trudno było nie zauważyć niepokojącego napisu na boku autobusu : „Gift of India”. Szybko się zorientowaliśmy, że Indusi złomują swoje autobusy właśnie w Nepalu, choć podróżując po subkontynencie trudno uwierzyć, że indyjskie autobusy mogą mieć swoje kolejne reinkarnacje. Jadąc z Bardii do Pokhary pogodziliśmy się już z faktem, że przebycie 300 km musimy rozłożyć na dwa dni podróży. Nepalskie autobusy nie mają amortyzatorów, więc nawet przemieszczanie się po równej (choć to stwierdzenie hipotetyczne) powierzchni sprawia, że każdy organ ciała zaczyna żyć swoim życiem, szaleńczo przemieszczając się po całym organizmie. Nerka podskakuje do żołądka, serce do gardła i ogólnie robi się niezłe zamieszanie.
Wysokie góry wyrosły przed nami szybciej niż się spodziewaliśmy. Pech chciał, że w kolejnym rozklekotanym autobusie, z powodu braku miejsc Wons siedział na stołku w przejściu między siedzeniami, a ja w szoferce, prawie na kolanach kierowcy. Ogarnęło mnie przerażenie na widok skupienia i ogromnego wysiłku jaki szofer wkładał w manewrowanie wrakiem. Nosił skurzaną kurtkę, a jego oczy zdradzały słabość do lokalnego obrzydliwego rumu, który miejscowi piją zmieszany z ciepłą wodą. Jego brudne dłonie zaciśnięte były na ogromnej kierowcy, a każdy, najmniejszy nawet manewr łączył się z ogromnym wysiłkiem i wymagał balansu całym ciałem. Po skroniach kierowcy ciekła cienka stróżka potu. Oczy wlepione miał w kamienistą wąską drogę i rozciągające się tuż za nią gigantyczne przepaści. Czasami tylko wystawiał głowę wraz z połową tułowia za pozbawione szyby okno, patrzył pod obracające się z trudem ogromne koła i wydawał z siebie długie gardłowe charchnięcie skwitowane rzęsistym splunięciem. Ta praktyka czyszczenia gardła jest w Nepalu równie popularna co oddychanie. Z duszą na ramieniu obserwowałam na zmianę twarz kierowcy i urwiste zbocze tuż za kołami autobus. Jak często w tego rodzaju momentach przypomniał mi się Meksyk. I bezrefleksyjny ludzki mechanizm samoobronny – „złe rzeczy przytrafiają się innym ludziom” zaczął szwankować. Tak, wypadki się zdarzają. Tak, podobny wypadek był moim udziałem pięć lat temu w Meksyku. Tak, wypadek może się zdarzyć i tym razem. A potem cały zastęp natarczywych myśli. Ten autobus dawno powinien być wycofany w użytku. Bóg wie kiedy miał ostatni przegląd techniczny? Czy w Nepalu trzeba mieć prawo jazdy, żeby prowadzić autobus? Zdarzało nam się przecież widzieć kierowców, którzy nie mieli więcej niż piętnaście lat. Autobus jest przeciążony, ludzie stoją i siedzą w przejściu i na dachu, wiozą tobołki, kozy i kurczęta. Pojazd zatrzymuje się co kilka merów, wsiadają kolejni pasażerowie. Wtedy rozlega się głuchy odgłos walenia w karoserię, to znak, że wszyscy wsiedli można jechać dalej. Przez chwilę zastanawiamy się, czy nie wysiąść, nie złapać stopa (jakiego stopa?!), pójść dalej pieszo. Zrobić cokolwiek, aby przerwać tą szaleńcza podróż. Przemierzając kraj szybko się zorientowaliśmy, że górskie podróże lokalnym transportem niosą ze sobą jeszcze jeden poważny dyskomfort. Otóż nie wiedzieć czemu kobiety z górskich plemion wyjątkowo źle znoszą przejażdżkę serpentynami. Normą jest, że każda z nich dostaje przy wejściu do pojazdu plastikowy, przezroczysty woreczek. Po kilkunastu minutach jazdy, jak na zawołanie wszystkie woreczki są zapełnione. Jest to tym bardziej obrzydliwe, że podczas postoju niemal tratują się podczas wyścigu do restauracji, żeby szybko zapełnić puste żołądki lokalnym zestawem obiadowym – daal bhatem, który składa się głównie z rzadkiej zupy z soczewicy i ogromnej góry ryżu. Panie mieszają pokarm rękami i wkładają sobie do ust pełne dłonie papki, tylko po to, żeby za chwilę zapełnić nowe przezroczyste torebki foliowe. Do tego dochodzą bardzo częste postoje i kolejni, niekończący się pasażerowie, tak jak gdyby autobus oparł się wszelkim prawom fizyki i mógł pomieścić niekończącą się ilość ludzkich bytów. Dodatkowo asfalt jest prawdziwym luksusem i tylko bardzo nieliczne obszary kraju są nim pokryte. To wszystko sprawia, że przemieszczanie się po Nepalu jest niemiłosiernie wolne i bardzo dalekie od komfortu.
Po drugie – jest zimno, są bardzo częste przerwy w dostawie prądu i nigdy nie ma ciepłej wody. Choć ma to również i dobre strony. Człowiek zaczyna żyć zgodnie z rytmem przyrody, przypomina sobie jak przyjemne i kojące może być światło świecy, a wiadro z gorącą wodą do kąpieli obdarza niemal czcią.
Po trzecie – zatrucia pokarmowe. Takie właśnie zatrucie pokarmowe znokautowało mnie na 4 dni, odbierając chęci do życia. Za pierwszym razem spotkało mnie to w Tansen (inna nazwa to Palpa), najobrzydliwszym mieście świata. Nepalskie zatrucia pokarmowe są wyjątkowe. Z początku niewinne, dreszcze, drgawki, gorączka, potem są mdłości i potworne osłabienie przykuwające do łóżka. Trywializowaliśmy chorobę, licząc, że jutro już na pewno przejdzie. Po czterech dniach byłam już zupełnie bez sił, z trudnością przekręcałam się z jednego boku na drugi. W końcu Wonsu zniknął na dłuższy czas, wrócił i głosem nieznoszącym sprzeciwu powiedział: „Ubieraj się szybko, jedziemy do szpitala, na dole czeka taksówka”. I pojechaliśmy. Weszliśmy na izbę przyjęć. Było to dość duże pomieszczenie z dużą ladą na środku, za którą siedzieli lekarze i kilkoma łóżkami przedzielonymi brudnym i parawanami pod każdą ze ścian. Na jednym z łóżek leżał pół nagi starzec i jęczał. Na drugim starsza kobieta po wypadku, czekała na transfuzję krwi. Mnie położono na trzecim. Byłam blada, chuda i zimna. Lekarze jak tylko mnie zobaczyli od razu pobiegli po kroplówkę. Nie mieliśmy własnych igieł jednorazowych, więc Michał stanowczo zaprotestował i w końcu dopiął swego, kłucia nie było. W zamian musiałam jak najszybciej wypić elektrolity z minerałami, żeby wróciły mi siły. Założono mi kartę pacjenta. Imię, wiek, płeć itd. Pozycja village oraz ethnic group zostały puste. W district wpisano Holland, ale to nie był ani czas ani miejsce na wyjaśnienia. Później wręczono mi gliniane malutkie naczynko i poproszono o materiał badawczy… Z jednej sali do drugiej prowadził nas specjalnie do tego oddelegowany pan w typowym topi na głowie. Badanie tutaj, odbiór wyników tam, w izbie przyjęć odczyt wyników, po receptę do piwnicy, odbiór leków na pierwszym piętrze. Wykluczono amebę, glistę ludzką, tęgoryjca, ogoniasta jelitowego i włosogłówkę ludzką. Po dwóch godzinach wyszliśmy ze szpitala United Mission Hospital Tansen z antybiotykiem w ręku. Byliśmy mile zaskoczeni. W wyraźnie lepszych już humorach próbowaliśmy wyobrazić sobie Nepalczyka na polskim pogotowiu. Jeden zero dla Nepalu.
Agi

bagaże na dachu lokalnego autobusu
no hello kochani!!
nareszcie nwoy wpis.. a ja czekam na jakies wiadomosci na priv Agi… teraz juz nie mozesz powiedziec, ze sie nie odzywam… a TY niv:( juz sie zaczelam martwic!!! tymczasem caluje