Cuenca, 29 lipca 2010
Nadszedł czas, aby ruszyć w dalszą drogę. W stosunku do początkowych planów podróży, mieliśmy jakieś trzy miesiące opóźnienia i chcieliśmy jak najszybciej znaleźć się w Ekwadorze. Jednak na drodze stało Peru, trzeci co do wielkości kraj Ameryki Południowej. Mieliśmy nadzieję, że uda nam się znaleźć tani lot do Guayaquil, ale niestety, byliśmy skazani na podróż lądem.
Przez trzy długie dni przejechaliśmy autobusami prawie 3000 km. Z Cuzco do Limy, następnie z Limy do Tumbes. Z Tumbes do Aguas Verdes a stamtąd lokalnym transportem do Huaquillas, po stronie ekwadorskiej. Potem kolejnym autobusem do miejscowości Cuenca, w ekwadorskich Andach. Dotarliśmy tam o drugiej w nocy i rzuciliśmy się nieprzytomni na łóżko. Monotonne godziny spędzone w peruwiańskich autobusach nie byłyby może takie straszne gdyby nie filmy „umilające” podróżnym czas. Głośnik bez przerwy dudniący nad głową sprawiał, że nie słyszałem własnych myśli. Poziom dźwięku był dużo za wysoki jak na nasze uszy, ale innym podróżnym zdawał się zupełnie nie przeszkadzać. Filmy leciały jeden za drugim, naliczyliśmy siedem pod rząd w ciągu tego samego dnia. Trzy o Bogu, jeden o psychopatycznym mordercy, jeden o pedofilii, jeden o człowieku-maszynie do zabijania i idiotyczna komedia o futbolu amerykańskim. Doskonały wybór. Pozostali podróżni pokornie patrzyli w ekran z takim samym zainteresowaniem przez cały czas. A jak im się znudziło zasypiali, tak jakby film był niemy. Nam pozostawało jedynie patrzenie za okno na suchy, niegościnny krajobraz peruwiańskiego wybrzeża, wzdłuż którego zbudowano Panamericanę. Ameryka Południowa to najgłośniejszy kontynent. Podobno nawet telefony komórkowe na rynek latynoski mają większa moc głośników. A jechaliśmy do najgłośniejszego kraju najgłośniejszego kontynentu, o czym mieliśmy się wkrótce przekonać.
Od lądowania w Santiago de Chile minęły prawie trzy miesiące. Przez ten czas przemierzyliśmy tysiące kilometrów amerykańskiego kontynentu. Ciekawe że każdy z tych krajów wypracował własny, autorski sposób podróżowania autobusem. W Chile rejsy autokarowe są nudne, przypominają podróż PKS-em z tym że autobusy są dużo lepsze, a kursy odbywają się niezwykle punktualnie. W Argentynie autobusy to niemalże hotele na kółkach. Wygodne, rozkładane prawie na długość łóżka, szerokie fotele z miękkimi oparciami. Na pokładzie tych dwupiętrowych gigantów serwuje się śniadania i obiady, obsługa roznosi kawę i herbatę, na tyle jest toaleta. Nigdy się nie zatrzymują po drodze. Z kolei w Brazylii prawo zabrania cateringu wewnątrz autobusu, więc na długich dystansach podróżnicy stołują się w przydrożnych jadłodajniach. Same autobusy nie są tak wygodne jak w Argentynie, jedyne co mają z nimi wspólnego to równie drogie bilety. W Boliwii zaś każda podróż autobusem to wyzwanie, chociaż pojazdy są lepsze z roku na rok. Często przez wiele godzin jedzie się po ubitej ziemi, bo nie ma asfaltu, sunąc przez andyjski płaskowyż razem z otulonymi w poncho tubylcami. Kierowca sprzedaje na lewo bilety więc cały pokład jest zapchany, niektórzy leżą na podłodze, nawet w toalecie i na schodkach ktoś podróżuje. Drzwi do szoferki są zamknięte, bywa, że kierowca nie zatrzymuje się nawet jak ktoś wymiotuje. Taka podróż to wyzwanie dla wrażliwych nosów. Natomiast peruwiańskie autokary są imitacją argentyńskich, luksusowych rejsów. Niby piętrowe, ale ciasno. Niby obiad w cenie biletu, ale w plastikowym pudełku jest biały ryż i kość kurczaka. O torturowaniu filmami już wspominałem.
Byliśmy więc ciekawi czym charakteryzuje się autobus ekwadorski i bardzo szybko się przekonaliśmy. To był nasz pierwszy autobus w tym kraju. Zmierzchało już, gdy wyjechaliśmy z Huaquillas. Mistrz kierownicy Smokey, Sandra Bullock w „Speed”, kierowca taksówki z filmów Luca Besson, to wszystko żółwie w porównaniu z licencjonowanym kierowcą autobusu w Ekwadorze. Rzucało nami na wszystkie strony, bagaże spadały z półek ponad naszymi głowami. Mimo że droga kręta, mimo że jedziemy pod górę, wspinając się (który to już raz) w Andach, mimo że noc i ciemno a droga wąska, kierowca ma swoją taktykę, to ekwadorska szkoła jazdy. Na zakrętach przyspieszać, sprawdzając przyczepność opon. Hamować dopiero w ostatniej chwili. Prowadzić „dynamicznie”, po męsku, jak prawdziwy macho.
Tak właśnie w rytmie cumbii, salsy i merengue dotarliśmy do Cuenki. Miasto słynie z wysokiego poziomu życia ( w porównaniu do reszty kraju) oraz kolonialnych zabytków. Mieszkańcy uważają, że jest piękniejsze od Quito i są bardzo drażliwi, jeżeli ktoś to podważa. Moją uwagę zwróciło jednak coś innego: Ekwador, w porównaniu z Peru czy Boliwią wygląda na bardzo nowocześnie zarządzany kraj. Zadbana mała architektura miejska, nowoczesne oznakowanie ulic, rozwinięta infrastruktura turystyczna, reklamy społeczne, inwestycje publiczne, odrestaurowane zabytki, galerie sztuki i muzea, do których wstęp jest darmowy, aby jak najwięcej ludzi obcowało z kulturą, jarmarki zdrowej żywności. Nie po raz pierwszy podczas naszej podróży dookoła świata przychodzi mi na myśl, że w naszym kraju wielu ludzi uważa Amerykę Południową za kontynent bananowych republik podczas gdy miasta Ekwadoru albo Brazylii wypadają dużo lepiej od polskich, jeżeli chodzi o wygląd dworców kolejowych, lotnisk czy stacji autobusów.
Michał
Cuenca jest dziwnym, synkretycznym i nieuporządkowanym miastem, choć ma swój niezaprzeczalny urok. Różowo-żółty marmur gmachu Sądu Najwyższego, skromna, rustykalna, niebiesko-biała stara katedra i monumentalna nowa katedra z czeską ceramiką, zdobiącą krągłe kopuły graniastego dachu. Nieopodal na Plaza Carmen codziennie zbierają się kwiaciarki sprzedające skarb narodowy, dorodne, ogromne, piękne pąki ekwadorskich róż. Nad rozkopanymi ulicami (cały kraj jest w przebudowie, modernizacji) wznoszą się jarmarczno-amerykańskie pałacyki, skromne budynki mieszkalne, barokowe kamienice. Pstrokate kolory, bogato zdobione okna i portale przywodzą na myśl tort urodzinowy. Przez miasto przebiega rzeka, nad którą wznoszą się łagodne, zielone wzgórza przypominające nieco krajobraz Słowacji. Niebo nieustannie zasnute jest niskimi chmurami. Ulicami przemykają od czasu do czasu tradycyjnie ubrane kobiety, które przyciągają uwagę swoimi jaskrawymi, choć prostymi w formie wełnianymi ponczami i długimi spódnicami. Niezwykle ważną częścią garderoby w Ekwadorze są kapelusze. Tutaj, często można ujrzeć te rozsławione w świecie, czyli panamskie, których nazwa często sprawia, że świat zapomina, że pochodzą właśnie z Ekwadoru. Swoją popularność zyskały podczas budowy Kanału Panamskiego, gdy chroniły robotników przed słonecznym żarem. Zauważone przez kupców, rozeszły się po świecie zyskując ogromną popularność. Na początku XX wieku były synonimem elegancji i luksusu, w swej kolekcji miał je każdy szanujący się biznesmen czy światowy dżentelmen. Dobry kapelusz panamski już w latach 50. potrafił kosztować fortunę (nawet do 400$). Dziś najlepsze kapelusze wykonuje się na wybrzeżu, w stanie Esmeraldas, gdzie z pokolenia na pokolenie kobiety dziedziczą fach. Najcenniejsze plecione są ze słomy pędów palmy toquilla, które są uformowanymi, ale jeszcze nie wyrośniętymi liśćmi. Zdobyte w dżungli pędy dostarczane są na wybrzeże, gdzie sprawne ręce plotą kapelusz nawet do 90 godzin, i to tylko o odpowiednich porach dnia, o świcie tuż przed wschodem słońca, oraz wieczorem tuż po zachodzie. Wtedy temperatura i wilgotność powietrza są najbardziej sprzyjające a wyplataczowi nie pocą się ręce. Następnie w wiosce zjawia się kupiec, który godzinami ogląda i studiuje dany kapelusze, aby wybrać te najbardziej perfekcyjne. Kapelusze panamskie w tej formie trafiają następnie do Cuenki i do innych miast, gdzie poddawane są procesowi wykończenia. Potem wysyłane są w świat albo lądują na głowach turystów.
Agi

Okolice Plaza del Carmen.

La Catedral Nueva w Cuence.

Kapelusze panamskie z Ekwadoru.

Przymierzalnia w sklepie z sombreros.


Mercado de Flores.
Kochani ,chciałam zaznaczyć , że ciągle czytam wszystko co piszecie , ale dziś nawet nie skomentuję.
Siedzę trzeci dzień z dziećmi w Zakopanem , gdzie przyjechaliśmy zdobywać szczyty.Od dawna na to się cieszyliśmy.Ale leje nieustannie , nie da sie nawet wystawić nosa z pokoju i jestem zła, bo prognoza zakłada ulewne deszcze do końca tygodnia! Totalna klapa tj.karty i laptop, czyli coś co można robić bez wyjeżdzania z domu.
Przyszło mi właśnie do głowy pytanie-jak Wy radziliście sobie kiedy pogoda uniemożliwiała realizację planów?
zaszywaliście się w hostelu i uzupełnialiście wpisy na blogu i porządkowaliście zdjęcia?
Ja nie cierpię zmieniac planów i irytuje mnie kiedy coś staje mi na drodze, co wymusza konieczność dopasowania sie do nowych okoliczności.A Wy spokojnie piszecie , ze cały dzień koczowaliście na lotnisku a i tak nic nie wyszło z lotu na Galapagos.Nie wyczułam cienia żalu ani rozgoryczenia.W Waszej podróży musi obowiązywać inna filozofia. Myślę , że przydaje się też na życie taka ogóna pogoda ducha:)
całuski, K
Michale, zachęciłeś mnie tym razem do spędzenia emerytury w Ekwadorze, byłoby ciepło i pięknie :)).
A ja dzisiaj do pani Kasi: jeśli pani jest w Zakopanem, to może by mnie pani odwiedziła, bo pogoda tragiczna?? Podaję mojego maila: monikacialowicz@op.pl
Pani Moniko bardzo dziękuję:) odpiszę prywatnie.