Samba da Bahía

Salvador da Bahía, 16 czerwca 2010

Salwador. Zapada zmrok. Liane wraz z mężem i synem Gabrielem, wracają z Magalhães International Airport. Skręcają z głównej drogi prowadzącej z portu lotniczego do centrum miasta, chcąc skrócić drogę do dzielnicy Santa Cruz. Nagle silnik krztusi się i auto staje. Na ostatnich obrotach mąż Liane skręca na pobocze. W tym miejscu nie ma żadnych domów, tylko zaniedbany park, do najbliższych zabudowań jest jakieś trzysta metrów. Mąż Liane postanawia zadzwonić do przyjaciół, żeby odholowali ich do domu.

Drogą przejeżdża samochód, zwalnia mijając stojące na poboczu auto. Światło latarni ukazuje twarz mulata w bejsbolówce założonej tył na przód. Samochód, zwalnia jeszcze bardziej, również skręca na pobocze, staje, i podjeżdża na wstecznym do rodziny.

A później wszystko nabiera szybkości. Dwóch nastolatków, podbiega do samochodu, jeden otwiera z impetem drzwi, drugi łapie przez otwartą szybę męża Liane za koszulę i przyciska pięść do jego gardła.

– Kasa, chcemy całą kasę!
Liane w histerii otwiera torebkę, trzęsącymi się rękami wyciąga portfel. Ma tylko trochę drobnych, jej mąż podobnie. Napastnicy robią się agresywni, trzęsą mężem Liane, jeden z nich wali kolbą pistoletu w dach. Nie wierzą, krzyczą w kółko, że chcą wszystkich pieniędzy. W końcu ten z pistoletem wsiada na tylne siedzenie, chwyta siedmioletniego Gabriela za kark i przystawia mu pistolet do skroni.

– Kasa, albo zastrzelimy małego!
Liane płacze, mąż błaga, ściąga zegarek, oddaje komórkę. Liane, cała w histerii, robi to samo. Nie jest w stanie zdjąć zegarka, pomaga jej mąż. W końcu bandyci chwytają łup i odjeżdżają z piskiem opon. Mąż Liane nie ma już skąd zadzwonić do przyjaciela, żeby ich odholował do domu.

Na dworzec autobusowy w Salwadorze docieramy równo o północy. Kiepska godzina, aby jechać ze wszystkimi bagażami przez miasto, które zdaniem niektórych jest bardziej niebezpieczne niż São Paolo. Na szczęście dzięki znajomościom nawiązanym przez Couchsurfing, nie musimy szukać noclegu. Lądujemy u Liane, białej, energicznej czterdziestolatki, która uwielbia gościć podróżników z dalekich krajów. Liane mieszka na 11. piętrze apartamentowca, w okolicach Santa Cruz. Widok z okna wspaniały: ogromny park, dalej migoczące „citi”, po lewej favele, a jeszcze dalej Ocean Atlantycki.

Salwadorczycy nie mają kompleksów. Uważają, że tańczą najlepiej na świecie, że słońce świeci najjaśniej nad ich ukochanym miastem, a karnawał jest tu lepszy niż w Rio de Janeiro. Jest w tym wiele racji, najbardziej rozpoznawalne wizytówki Brazylii na świecie, takie jak samba czy capoeira wywodzą się właśnie stąd.

Każdy kiedyś słyszał kawałek Carlinhosa Browna „Samba da Bahía”. Ta piosenka opiera się próbom czasu. To właśnie tutaj. Salvador da Bahía, serce Brazylii. To najjaśniejsza perła kraju, mimo że mieszkańcy miasta mają najciemniejszą skórę. Salwador jest dziki, mistyczny, zmysłowy, chaotyczny i żywiołowy. Salwador skupia największą liczbę Brazylijczyków pochodzenia afrykańskiego: potomków niewolników, metysów, mulatów, zambos. Biali stanowią niewiele ponad 10 % ludności tego ogromnego miasta, rozciągniętego nad zatoką Baía de Todos os Santos, otoczonego plażami ze wszystkich stron.

Dzięki jednemu e-mailowi poznajemy zgraną ekipę Salwadorczyków, którzy udzielają się aktywnie w Couchsurfing i następnego dnia ruszamy z nimi w miasto. Wyglądają niemal archetypicznie – Pedro, mulat z wielkim afro, zmysłowa Jorgia i pełna energii Telma. Oprowadzają nas po części Salwadoru, do której nigdy byśmy sami nie trafili.

Błądzimy po miejscowym targu, przebierając w niezliczonych tropikalnych owocach. Na straganach piętrzą się różne odmiany bananów, chirimoya, guava, znane nam z Indonezji rambutany, różne gatunki melona, papaja. Z warzyw rzucają nam się w oczy wszystkie korzenie i byliny, których próbowaliśmy na Pacyfiku: taro, maniok, tapioka. Są też miejscowe rarytasy: palmito (rodzaj warzywa z wewnętrznego rdzenia palmy kokosowej) czy owoce nerkowca (nie orzechy). Próbujemy różnych soków i syropu z trzciny cukrowej, jeszcze słodszej niż w Indiach i Nepalu. Zaglądam na stragan z dewocjonaliami i staram się przyporządkować sprzedawane figurki do jakiejkolwiek znanej mi religii, ale całość nie trzyma się kupy: w jednym zestawie można dostać Matkę Boską, jakąś czerwoną, totemiczną bestię oraz świętych Kosmę i Damiana.

Na obiad Liane przywozi od mamy cały garnek feijoada, która dla Brazylijczyków jest nieodłącznym elementem każdego weekendu. Na stole ląduje wielki kocioł, w którym bulgocze gęsta, fasolowa zawiesina, ugotowana na słoninie z różnymi kawałkami mięsa, głównie wieprzowiną oraz kilkoma rodzajami kiełbasy, między innymi mojej ulubionej od Rio linguiça. Do tego ryż, srebrne banany, couve (warzywo wyglądające jak wodorosty) i dodatek, bez którego żaden Brazylijczyk nie zje feijoady, czyli farofa: mączka z manioki, zmieszana z olejem palmowym i cebulą, o konsystencji gęstego sosu. (Nasza mapa świata zapełnia się coraz bardziej pysznymi potrawami, więc niedługo trzeba będzie stworzyć osobny blog w stylu „Kuchnia Expedition Moustache”).

Po długim obiedzie zakończonym puddingiem z marakui, mówimy, że wybieramy się na Pelourinho. Koleżanka Liane, która również została zaproszona na obiad, zrywa się z krzesła i mówi, żeby w żadnym wypadku nie iść w niedzielę. Policja w niedzielę nie pracuje i jest tam bardzo niebezpiecznie i że jej znajoma straciła tam tydzień temu torebkę.

Od pierwszego dnia pobytu w Salwadorze, spotykamy się z objawami troski ze strony mieszkańców. Ledwie rozkładamy się na plaży Itapua, przychodzi kobieta niosąc wiszące na gałęzi ryby, kupione od rybaka i mówi, żebyśmy natychmiast się przenieśli gdzie indziej, bo tutaj w ogóle nie ma ludzi i zaraz nas obrabują. Na imprezie Brazylijka uśmiecha się do mnie, a zaraz potem dotyka palcem wskazującym dolnej powieki oka, pokazuje na mój aparat fotograficzny a potem na trzech byczków stojących nieopodal i rozglądających się dookoła.

Ponieważ miejscowi zawsze wiedzą najlepiej a poza tym mamy w pamięci straszną opowieść Liane o napadzie w drodze z lotniska, który jej się przytrafił lata temu, zmieniamy plany i na stare miasto Salwadoru jedziemy dopiero w poniedziałek.

Pelourinho to jądro afrobrazylijskiej kultury, to rdzeń miasta i główna arteria, którą przepływają wszystkie emocje mieszkańców. Pelourinho to kolonialne mini-miasteczko, położone na skarpie, na którą wjeżdża się z wybrzeża secesyjną windą. Od pierwszej chwili mami intensywnymi kolorami, pulsuje witalizmem Afrobrazylijczyków. Na ulicach kiwają się uśmiechnięte bahíanas, tradycyjnie ubrane czarne mieszkanki Salwadoru, zachęcając przechodniów do zakupów na ich stoisku. Wszystkie tęgie, piersiaste, w rozłożystych spódnicach, kolorowych, bufiastych koszulach. Kołyszą się na boki, komunikujące się samym wyrazem twarzy. Kapuściński napisał w jednym ze swoich esejów (w zbiorku „Wojna futbolowa”), że owa zmysłowość czarnych Brazylijczyków, Kubańczyków i Haitańczyków pochodzi od nigeryjskiego plemienia Joruba.

Zaglądam jednej przez ramię, ciekawy co sprzedaje. Stojący obok mulat wcina coś, co kształtem przypomina pączek. Bahíanas oferują acarajé, ciasto zrobione z manioki, przełożone suszonymi krewetkami, sałtką i vatapa (pasta z okry, pomidorów i kolendry). Pyszne i tanie.

To właśnie na Pelourinho Michael Jackson nakręcił teledysk do „They don’t really care about us”. Cała ta historia to hipokryzja. Afroamerykanin, który wybielił sobie skórę, przyjeżdża do najbardziej murzyńskiego miasta w Ameryce Południowej, żeby zaśpiewać piosenkę, o tym, że o czarnych nikt nie dba.

Poza Pelourinho miasto jest na przemian lasem drapaczy chmur i wzgórzami niskich faveli. Szerokie aleje, przecięte są kanałem, który zmusza wszystkie autobusy do objeżdżania tej samej ulicy dwa razy. Początkowo trudno się w tym odnaleźć, czasami trzeba czekać po 5 minut na zielone światło, które jednak doprowadza przechodnia tylko do połowy drogi szybkiego ruchu. Czyli przejście na drugą stronę zajmuje dobre 10 minut. Setki różnych autobusów bez żadnego rozkładu jazdy gnają od przystanku do przystanku, pędząc tak, że nawet nie ma czasu spojrzeć jaki to numer. W dodatku zatrzymują się tylko na żądanie a często kierowcy widząc, że przystanek jest pełen innych autobusów, omijają go środkowym pasem, licząc że nikt nie zdąży zamachać. Dotarcie na drugi koniec miasta zajmuje połowę dnia. Numerów autobusów jest tak wiele, że nawet mieszkańcy ich nie zapamiętują i próbują odcyfrować napis nad przednią szybą, nim autobus przemknie obok przystanku.

W hali targowej Mercado Modelo oglądamy chłopaków z miejscowej grupy tańczącej capoeirę. Prawie nie możemy się skupić na zdjęciach, tak nieprawdopodobne akrobacje dzieją się na naszych oczach. A po zawodnikach nie widać wysiłku, bawią się swoim ciałem, mięśniami, grawitacją. Wirują w rytm dźwięków wygrywanych na tradycyjnych instrumentach: berimbau, atabaque, agogo i reco. W pewnym momencie jeden z chłopaków rozpędza się, wbiega na słup, biegnie po nim do góry a następnie skacze do tyłu i ląduje w pozycji bojowej naprzeciwko swojego przeciwnika. Oglądać capoeirę w Salwadorze, to jak zjeść kaczkę po pekińsku w najlepszej restauracji w Pekinie.

Wędrujemy wzdłuż brzegu zatoki w dzielnicy Ribeira. Salwadorczycy siedzą przed domami na schodkach, albo na plastykowych krzesłach, wystają na rogach ulic, opierają się o obdrapane ściany, leżą w cieniu, albo wyglądają przez okna. W krótkich szortach, koszulkach na ramiączkach i klapkach, taksują wzrokiem przechodniów. Taki afrykański bezruch, tylko przeniesiony z cienia drzewa na sawannie, pod cień budynku na innym kontynencie.

Na pobliskiej plaży bar, słychać sambę. Żadnych awantur, chamstwa, wszyscy się bawią, ochroniarze, ubrani na czarno, w wojskowe buty i bojówki kręcą tyłkami przy wejściu a jeden z nich nawet głośno śpiewa. Samba da Bahía!

Michał

Salvador da Bahia.

Salvador da Bahia.

Wbrew grawitacji.

Wbrew grawitacji.

Przystanek autobusowy na Praia da Barra.

Przystanek autobusowy na Praia da Barra.

Uma bahiana.

Uma bahiana.

Żyć w Salvadorze.

Żyć w Salvadorze...

Po drodze na plażę Itapua na północy miasta.

Po drodze na plażę Itapua na północy miasta.

Ribeira. W głębi Igreia do Bonfim.

Ribeira. W głębi Igreia do Bonfim.

Matrix po brazylijsku.

Matrix po brazylijsku.

Widok z Pelourinho na okolice Mercado Modelo.

Widok z Pelourinho na okolice Mercado Modelo.

Capoeira.

Capoeira.

Dewocjonalia na rynku.

Dewocjonalia na rynku.

Domy wzdłuż morza, Ribeira.

Domy wzdłuż morza, Ribeira.

13

14

To nie jest peruka.

To nie jest peruka.

16

Domino to popularna gra uliczna. A w tle mundial...

Domino to popularna gra uliczna. A w tle mundial...

18

Wszędzie pełno uzbrojonych strażników, dbających o bezpieczeństwo mieszkańców.

Wszędzie pełno uzbrojonych strażników, dbających o bezpieczeństwo mieszkańców.

Widok z mieszkania Liane na 11. piętrze.

Widok z mieszkania Liane na 11. piętrze.

Bahiana.

Bahiana.

2 Responses to “Samba da Bahía”


  • Czytam książkę Michaela Palina ( członka grupy Monthy Pytona)
    „W 80 dni dookoła swiata”.Wasz blog powoduje , ze siegam do ksiązek podróżniczych chyba podświadomie , żeby mieć więcej do powiedzenia na temat Waszych zapisków, móc porównywać. Po raz kolejny jestem lekturą rozczarowana-pisałam Wam wcześniej o „Samarze” Książka Palina jest nudna , nużąca , nie wciąga a zdjęcia słabe.Pomyśleć , że stoi za nim BBC a z podróżowania uczynił sposób na życie. Jego książki to bestsellery a nakręcone w podróży seriale dokumentalne BBC emitowała z sukcesem.
    Pewnie jestem nieobiektywna.Z radością obserwuję , że pisanie Was wciąga i wyrażnie się rozkręcacie.Teksty są coraz ciekawsze i bogatsze, pełne emocji, które oddają świetnie nastrój miejsc , które opisujecie .Brawo Michał,
    coraz trudniej odróżnić Wasze teksty:)
    I jeszcze mały prywatny komentarz na facebooku:)
    Kasia

  • Zawsze jak zaczynam czytać to usiłuję zgadnąć, które z was pisało. Na początku łatwo to rozróżniałam, teraz faktycznie wasze relacje tworzą jedno, tworzą pełny, barwny i żywy obraz miejsc, które oglądacie i ludzi, których spotykacie. Nie jesteście turystami, oglądającymi kraj powierzchownie, myślę, że udaje się wam zajrzeć w głąb, zobaczyć prawdziwe życie i prawdziwych ludzi. Co nie zmienia faktu, że opisujecie to nader atrakcyjnie i interesująco. Wciąga , oj, wciąga!!!!
    Pozdrowienia
    Monika

Leave a Reply