Merida (Isla de Ometepe), 12 października 2010
Nikaragua ma w sobie hipnotyzujący spokój. Spokój, który przenika ciało i umysł. Tutaj każdy zdaje się mieć czas, ludzie nie mają dokąd się spieszyć. Jest niewiele samochodów, jak w XIX wieku za środek transportu służą wciąż konie i rowery. Jak mało jest takich miejsc we współczesnym świecie. Podobne wrażenie spokoju pamiętam z Laosu. Kraju, który jeszcze do niedawna trzymał się z dala od reszty świata, globalizacji i wszechobecnej chęci postępu. Zanim spadła na niego klęska tłumu młodych backpackersów (wśród nich ja), mających w programie swojej wycieczki po Azji tubing po brunatnej rzece Vang Vieng. Tutaj, podobnie jak w Laosie, też nie ma reklam. Oprócz ogromnych billboardów w kolorze różu cyklamenowego, z fioletowymi serduszkami po bokach, które szpecą każde większe skrzyżowanie w kraju.
Widząc ten plakat z daleka, próbuję odgadnąć czego dotyczy. Z odrobiną zdrowego rozsądku odrzucam perfumy, pismo dla nastolatek, prezerwatywy, a w końcu także reklamę społeczną propagującą tolerancję względem par homoseksualnych. Każda z opcji wydaje się zbyt abstrakcyjna, patrząc na otoczenie. Wraz ze zmniejszającym się dystansem dostrzegam postać mężczyzny i kilka scen ilustrujących zamieszki uliczne, uścisk dłoni dwóch polityków, w końcu także fioletowy, wykaligrafowany napis „31 lat sukcesu”. 31 wiosen upłynęło od zakończenia krwawej rewolucji, a postacią na plakacie jest sam Daniel Ortega, niegdyś zapalony sandinista. Teraz ponownie został wybrany prezydentem kraju. Kolejny oszust w długim panteonie tutejszych polityków. Człowiek, który wygrał wybory, fałszując ich wynik. Nikogo szczególnie to nie dziwi. Nicas (mieszkańcy Nikaragui) przyjmują wszystko cierpliwie i z pokorą. Przyzwyczajeni do braku kontroli nad swoim życiem, poddają się cierpliwie kolejnym próbom, kolejnym ciosom.
Obrazem, który na zawsze utkwi mi w pamięci jest jeden z pierwszych, które ujrzałam w tym kraju. Szara dziura. Szara dziura zamiast prawego oka na spoconym pysku chudego kasztana. Nad jego kościstym zadam strzela z bata staruszek, szczerbaty woźnica w rozchełstanej koszuli, który stoi na rozsypującym się wozie drabiniastym. Codziennie sunie między wąskimi uliczkami San Juan del Sur, codziennie z papierosem w bezzębnych ustach. Sprzedaje naręcza suchych badyli.
Czasami przemknie tędy również wóz zaprzężony w piękne białe bawoły, które żwawo ciągną furmankę obładowaną górą żółtych bananów. Temu pochodowi przyglądają się zadbane, kolorowe domki o niewielkich werandach i prowadzących do nich schodach o białej balustradzie. Przed piekarnią naprzeciwko naszego hostelu codziennie siada odziana w białą suknię staruszka o siwych, długich włosach. Nikt nie wie czemu zamiast na werandzie swojego domu upodobała sobie chodnik przed piekarnią. Nie żebrze, zawsze ma na sobie czyste, schludne ubranie. Oprócz niej w San Juan jest jeszcze kilku dziwaków. Codziennie natykamy się na Pedra, który chodzi po miasteczku sprężystym krokiem i łapie niewidzialne muchy mamrocząc coś po nosem.
Około godziny 10.00 na ulice miasteczka zaczynają wychodzić brodaci, długowłosi i pięknie zbudowanie surferzy. To przez nich, a może dzięki nim, wioska rybacka zamieniła się turystyczną enklawę. Powszechna amerykanizacja to minus. Ale miejsca pracy dla lokalnej ludności, fundusze na prace remontowe, wypieszczone uliczki, dobrze zaopatrzone sklepy to plus. San Juan del Sur, przechrzczony przez nas na San Juan del Surf to miejscowość-bagno. Jedna z tych, do których wpada się na kilka dni, a wyjeżdża po kilku tygodniach. Próbujemy swoich sił na desce surfingowej. Ja po kilku dniach zmagania się z żywiołem mam dość. Szczególnie źle robią mi „pralki” – gdy dzika fala szamocze mną sprawiając, że fikam bezwładne koziołki, a wraz ze mną moja deska i nie wiem już gdzie słońce, a gdzie dno. Michał jednak jest niepokonany, spędza w wodzie każda wolną chwilę.
Którejś nocy jedziemy do Reserva Biologica de la Flor, żeby podejrzeć morskie żółwie, wychodzące na ląd aby złożyć jaja. To wielki dzień, poparty rzetelnymi przygotowaniami. Dla Wonsa, w którym niepostrzeżenie rozbudził się ukryty zoolog, żółwie stały się obsesją. Koniecznie chciał trafić na arribada, czyli noc, gdy na plażę wychodzą tysiące samic składać jaja. Od tygodnia robi kalkulacje uwzględniające fazy księżyca, cykl pływów morza i czas od ostatniej arribada, wykonuje niezliczoną ilość telefonów do rezerwatu. Trzy razy zmieniamy plan podróży po Nikaragui, dwa razy wracamy do San Juan del Sur. Czy będziemy mieli szczęście?
Sceneria jest bajkowa. Piętrzące się morskie grzywy świecą w ciemności oświetlane księżycem. Spostrzegam, że gdy idę spod moich stóp strzelają złote iskry. Widok jest nierzeczywisty, baśniowy. Ciekawe, czy jedną z inspiracji twórców filmu „Avatar” była magiczna plaża nieopodal San Juan, gdzie tajemnicze fluorescencyjne drobinki mieszkające w piasku podświetlają każdy krok. Na plaży jest prawie zupełnie pusto. Od czasu do czasu przemykają obok nas patrolujący okolicę żołnierze, którzy pilnują, żeby miejscowa ludność nie podkradała żółwich jaj. Jaja uważane są nie tylko za rarytas, ale i afrodyzjak. W San Juan na każdym kroku można kupić koszulkę z napisem „No como huevos de tortuga” („Nie jadam żółwich jaj”) i wszędzie wiszą tabliczki „Mis huevos no son la solución” („Moje jaja nie są rozwiązaniem”), z rysunkiem żółwia i ogromnej pastylki viagry obok. Siedzimy w ciemnościach i czekamy na znak strażnika parku, to będzie sygnał, że samica wyszła na plażę. Jest! Trzy sygnały świetlne. Szybko podążamy we wskazanym kierunku. Na komendę strażnika rzucamy się na piach i obserwujemy spektakl natury. Potem odprowadzamy strudzoną składaniem jaj samicę do morza. Uff, udało się. Arribada może to nie jest, ale mogliśmy żadnego żółwia nie zobaczyć, to by było dopiero fiasko. Michał szczęśliwy, więc ja też.
Na wulkanicznej wyspie Ometepe, wyrastającej z bezkresnego niczym morze Lago de Nicaragua, też się dzieją cuda. Gdy zapada noc, ciemność rozświetlają miliony świetlików. Jest ich tam tyle, że nocują w naszym pokoju imitują nam niebo. Zatrzymujemy się w podupadłej hacjendzie, należącej niegdyś do niesławnej rodziny Somoza, która na wyspie uprawiała kawę. W księdze gości ostatni wpis jest z zeszłego roku. Ten zaniedbany hotel o zarwanym i zalanym pomoście nosi jednak ślady starego uroku. Zatopiony jest w soczystym, czarodziejskim ogrodzie pełnym kolorowych kwiatów, ważek i tutejszych srok, które mają piękne długie ogony, niczym rajskie ptaki. Ometepe okazuje się tropikalną przystanią przesiąkniętą typowym dla kraju, nieopisanym spokojem. Miejscowa ludność, niezwykle uboga, utrzymuje się głównie z uprawy bananów.
Postanawiamy wspiąć się na wulkan Madera. Tylko 1300 m n.p.m., myślimy sobie. Niedługo po przyjeździe na wyspę odwiedza nas Luis. Luis włożył białą koszulę i szare długie spodnie, których za długie nogawki maskują bose stopy. Etykietka przewodnika dumnie widnieje na jego piersi. Mówi bardzo powoli, co drugie słowo dodając „verdad?” („prawda?”), stara się wypaść jak najlepiej. Jesteśmy przekonani, że na wulkan wejdziemy bez jego pomocy, ale nie potrafimy mu odmówić. Kolejnego dnia skoro świt Luis stawia się punktualnie w umówionym miejscu. Ruszamy, mijając okoliczne plantacje, które objeżdżają chłopcy na koniach z maczetami w dłoniach. Podczas zaskakująco trudnego podejścia, które wiedzie przez gęsty las tropikalny, często musimy wspinać się po bardzo stromym, błotnistym zboczu. Podciągamy się na wystających z ziemi korzeniach drzew oraz wiszących lianach albo znowu przeczołgujemy się pod sękatymi, wilgotnymi konarami. Sceneria przepiękna, towarzyszą nam nawoływania małp i skrzekot papug.
Luis chętnie opowiada o sobie. Ma 19 lat, żonę i trzymiesięczną córeczkę. Z duma podkreśla, że ożenił się z miłości, a decyzja o dziecku była świadoma.
-To normalne, że w Nikaragui wcześniej zaczyna się dorosłe życie. Choć prawdą jest, że mamy problem z młodymi matkami. W zeszłym roku na dzień matki jedna z sieci komórkowych ogłosiła konkurs na najmłodszą mamę. Szczęśliwą zwyciężczynią została jedenastolatka z Managui – mówi Luis. Ten niezwykle dojrzały chłopak wzbudza naszą sympatię. A jego gumowe kalosze, w których wspina się na wulkan oraz historia o tym, jak prawie stracił życie, gdy jego żona była w piątym miesiącu – współczucie. Na początku roku jego sąsiad kupił sobie ogromną antenę satelitarną. Podczas wieczornej próby zamocowania jej na dachu, antena spadła na sieć wysokiego napięcia i odcięła od prądu całą wieś. Pełen wyrzutów sumienia kolega chciał naprawić usterkę, choć wszyscy mu to odradzali. Poprosił Luisa o pomoc. Ten wiedział, że to nie jest dobry pomysł, ale nie potrafił powiedzieć „nie”. Chłopcy weszli na drzewo i zabrali się do pracy. Zaraz potem poraził ich prąd z ogromna siłą. Głucho runęli na ziemię. Kolega zmarł na miejscu. Luis poczuł ogromny ból i poczuł że zamiera mu serce. Potem stracił przytomność. Później były długie tygodnie w szpitalu, rehabilitacja, płacząca żona w ciąży i dar od Boga, że może chodzić, pracować i utrzymać rodzinę. Na dowód swej opowieści pokazuje nam poparzenia na nogach.
W końcu dochodzimy na szczyt. Rozciąga się stąd piękny widok na pogrążoną w letargu wyspę. Z jednej strony, całkiem niedaleko widać zielone jezioro wulkaniczne w kraterze wulkanu Madera. Z drugiej, sąsiedni wulkan Concepción, który co kilka minut wyrzuca z siebie szarą czapę dymu. Błękit jeziora ciągnie się aż po horyzont, zlewając się zupełnie z niebem, co sprawia, że czujemy się jak byśmy dryfowali w próżni, na wulkanie, którego nie ma, na wyspie która nie istnieje. Po dziewięciu godzinach trudnego trekkingu żegnamy się Luisem, z którym naprawdę się zaprzyjaźniliśmy.
Opuszczając wyspę, przejeżdżamy autobusem przez Altagracia, jedno z większych miasteczek Ometepe. Przez opuszczone do połowy szyby starego schoolbusa widzę ubrane w mundurki dzieciaki. Chłopcy wiozą na ramach swoich rowerów śliczne dziewczyny w granatowych spódniczkach, białych bluzkach, z kokardami w czarnych włosach. W tle widać soczystą zieleń pól bananowców. A ja się zastanawiam, ile z par tych nastolatków ma już swoje dzieci, które podczas ich wizyty w szkole niańczone są przez ich mamę, babcię, starszą siostrę, czy kuzynkę.
Jedziemy dalej, w poszukiwaniu kolejnego małego cudu, ciesząc się kojącym spokojem pastelowej Nikaragui.
Agi

San Juan del Sur(f).

Wulkan Concepción, jeden z dwóch górujących nad wyspą Ometepe, położonej na środku Jeziora Nikaragua.

Wons gotowy do skoku z zatopionego pomostu.

Widok ze szczytu wulkanu Maderas, po czterogodzinnej wspinaczce.
Dzięki Agi za piękny opis tej bajkowej krainy. Czytając twoją relację naprawdę czuję się, jakby czas się zatrzymał a świat starał się zachować swoją urodę, chroniąc ją przed cywilizacją. Urokliwy kraj i ludzie, naprawdę.
Ten hipnotyzujący spokój wydaje mi sie bardziej wszechogarniającą i obezwładniającą beznadzieją:( czy paraliżującą niemocą
choć czuję , że nie taki obraz chcieliście nam przekazać,
całuski K
sześć lat temu podziwiałam te same krajobrazy, tych samych pogodnych ludzi, oddychałam tym samym gorącym powietrzem…niby nie tak dawno a jednak tyle w życiu się pozmieniało-teraz 5 tygodni wakacji oczywista niemożliwość 🙁