Na tropie leniwca

Santa Elena, 5 października 2010

O Kostaryce mówi się, że jest Szwajcarią Ameryki Środkowej. Niewielkim państewkiem, najbardziej rozwiniętym w regionie. Jest też politycznym ewenementem na mapie Mezoameryki. Nie jest wstrząsana wojnami domowymi. W 1948 roku rozwiązało własną armię i od tamtej pory nie angażuje się w konflikty zbrojne. Prezydent Kostaryki Oscar Arias Sanchez został uhonorowany w 1987 roku pokojową nagrodą Nobla za pokojowy program zakończenia konfliktów dręczących kontynent. Kostaryka to jedyne państwo w Ameryce Środkowej , które ma obecnie prawicowy i proamerykański rząd.

Od początku chcieliśmy spędzić tam niewiele czasu, gdyż Kostaryka nie oferuje nic czego nie można by znaleźć w krajach ościennych. Poza cenami, które są trzy razy wyższe. Poza tym trafiamy w sam środek pory deszczowej, do najbardziej deszczowego kraju obu Ameryk. W Kostaryce leje cały czas a sprytni spece od marketingu nazywają porę deszczową „green season” a nie „wet season” w przeciwieństwie do pory suchej „dry season”.

Chcemy odwiedzić co najmniej jeden z parków narodowych. Powód: leniwce. Wyglądają jak Chewbacca z pazurami, czasami pozostają w tej samej pozycji kilka dni. Te niesamowite zwierzęta są w Ameryce Łacińskiej powszechne, tymczasem tak się dziwnie złożyło, że przejechaliśmy większą część Ameryki Południowej nie zobaczywszy ani jednego. W Brazylii, w Pantanalu, raczej nie występują. W Boliwii i w Peru nie zjechaliśmy z Altiplano do dżungli. W Ekwadorze ich nie wytropiliśmy, chociaż często zwisają z gałęzi nad brzegami rzek. W Kolumbii nie urządziliśmy wyprawy w głąb selwy, gdyż denga pokrzyżowała nam plany.

A zatem, kolejna granica. Wąski most na rwącej rzece, symboliczne przejście z Panamy do Kostaryki. Musimy prawie biec, gdyż na most wjechał właśnie duży tir, a nie ma się gdzie odsunąć, żeby go przepuścić. Ledwo zbiegamy z mostu, mija nas z gwizdem wyładowany po brzegi bananami „Chiquita”. Przy odprawie paszportowej absurd pod tytułem „Proszę okazać bilet wylotowy z Kostaryki”. Na nic się zdają tłumaczenia, że jedziemy do Nikaragui autobusem. Na szczęście pani zadowala się okazaniem biletu na linii Nowy Jork-Warszawa. To daje jej pewność, że nie przyjechaliśmy do Kostaryki na saksy.

Wsiadamy do autobusu. Kierowcy nie chce się wysiąść, więc sami chowamy bagaże. Autobus jest wrakiem a droga składa się z samych dziur. Kostarykańczycy podczas rozmów obnoszą się ze swoim wysokim poziomem życia, ale Panama jak na razie wypada dużo lepiej.

Zatrzymujemy się w małej wiosce Cahuita nad brzegiem Morza Karaibskiego. Klimat bardziej jak z Jamajki niż z Ameryki Łacińskiej. Czarna ludność leniwie pedałująca na rowerach po ścieżkach między budynkami, wełniane czapy w kolorze flagi Jamajki, dredy, reggae sączące się z głośników małych restauracyjek, dużo anglicyzmów w miękko wymawianym hiszpańskim. Szepty i syki będące różnymi wariacjami słowa „weed” towarzyszą nam na ulicy. W barach nie ma „arroz y frijoles” jest „rice’n’beans”.

Następnego dnia zrywamy się skoro świt i zagłębiamy się w Parque Nacional Cahuita, wypatrując „oso perezoso” (dosł. leniwy miś) czyli leniwca. Pokonujemy osiemnaście kilometrów pięknym, wygiętym w łuk wybrzeżem, przez gąszcz i zarośla, przez rzekę a potem z powrotem. Jest nawet Rio Perezoso, ale samych perezosos ani śladu. Natrafiamy na kilka gatunków małp, podglądamy szopy pracze i ostronosy, ale leniwce się pochowały.

W kafejce internetowej natrafiam na bloga podróżnika z Wielkiej Brytanii. Jeden z wpisów dotyczących Kostaryki i Nikaragui zatytułowany został „Still no sloth”. Widać nie jesteśmy jedynymi pechowcami.

Ruszamy dalej. Południe kraju odpada. Ulewne, długotrwałe deszcze zalały drogi, ziemia się obsunęła, większość południowych autostrad jest nieprzejezdna. Parque Nacional Corcovado tonie w błocie. Jedziemy do Santa Elena.

Ponownie w parku narodowym, tym razem w górach, w magicznym lesie mglistym, szczególnej odmianie wilgotnego lasu podzwrotnikowego. Lśniące wilgocią ogromne liście nieznanych roślin, kilkanaście gatunków orchidei (mających kwiaty wielkości zaledwie ludzkiego paznokcia), helikonie, obrośnięte mchami liany i wszechobecna woda pod różnymi postaciami. Kapiąca z drzew, zbierająca się w pękach kwiatów, szemrząca między drzewami, w lotnej postaci mgły snująca się między pniami. Wody jest wszędzie tyle, że nawet korzenie drzew porzuciły glebę i rosną ku górze. Słońce przebija z trudem przez gałęzie. Ale leniwców nie widać!

W Monteverde udajemy się do małpiego gaju (canopy tour). Czternaście platform wysoko w koronach drzew lasu mglistego. Przyczepieni karabińczykiem do metalowego kółka mknącego na kablu od jednego drzewa do drugiego, czasami na dystansie nawet kilometra i na wysokości nawet dwunastu pięter, rozglądamy się, urzeczeni dziewiczym krajobrazem, który rozciąga się ze wszystkich stron. Jak bohaterowie filmu „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, widzimy las z perspektywy ptaków. A na koniec Agi wykonuje mistrzowski Tarzan swing.

Kostaryka to piękny kraj, ale nie dla nas. I nie chodzi tutaj o fakt, że wszystko jest takie zorganizowane i „nieautentyczne”. Po prostu lubimy być bliżej życia, ale życia jakie wiodą mieszkańcy a nie życia jakie pokazują przyjezdnym, aby im się podobało. Wszędzie pełno Amerykanów wpadających na tygodniowe wakacje, biegających z wielkimi obiektywami i unoszących do góry liście w lesie, w poszukiwaniu kolorowych żabek, które będą wyglądały pięknie w makro-zoomie. Nie ma tradycyjnie ubranych mieszkańców, są tylko amerykańsko ubrani ticos czyli Kostarykańczycy. W autobusach siedzą chłopaki z przekrzywionymi bejsbolówkami, łańcuchami na szyi, na których wygrawerowano ich inicjały, w szerokich dżinsach i białych butach Nike. Masowa kultura z zachodu wyparła obyczaje kolonialnego kraju. Nawet wymowa hiszpańskiego jest jakaś zniekształcona, momentami chwytamy dźwięki, które brzmią, jakby wymawiał je gringo, miękkie „r” i anglosaska wymowa samogłosek. Zwierzęta, z których kraj słynie, są prawie niewidoczne dla przeciętnego turysty. Dużo łatwiej je zobaczyć w innych krajach. Nie rozumiem też, na czym polega koncepcja kraju dobrobytu w wersji kostarykańskiej. Wybrzeże karaibskie na wschodzie kraju wygląda strasznie a połowa dróg znajduje się pod wodą w porze deszczowej. Pierwsze strony gazet codziennie pełne są relacji z miejsca zabójstwa, np. „Zastrzelono w celach rabunkowych panią sprzedającą bilety na loterię”. Jak w każdym innym kraju Ameryki Środkowej. Stolica kraju, San Jose, wygląda dużo porządniej niż większość miast w sąsiednich państwach, ale to nie wszystko, aby mienić się Szwajcarią Ameryki Środkowej.

I najważniejsze: „still no sloth!”

Michał

Las mglisty.

Las mglisty.

5 Responses to “Na tropie leniwca”


  • No ja wiem, że Kostaryka was nie zachwyciła, ale żeby tylko jedno zdjęcie? 🙂 A leniwce jak to one, za leniwe są, żeby się pokazywać. I wiszą sobie na tych drzewach w sobie tylko wiadomych miejscach…
    Pozdrawiam gorąco
    Monika

  • Brawo Moniczko:)
    zdecydowanie to Wy jesteście leniwce , zeby tylko jedno zdjęcie zamieścić to przesada!
    Chiałabym zobaczyć tę podniebną podróż na linach między drzewami, zwłaszcza , ze własnie wybieram się( z rodzicami:)) do parku linowego w Arturówku zdobywać pierwsze szlify.Będzie wprawka przed Kostaryką.
    całuski , K

  • WITAM
    SZUKAM NA ZDJĘCIU LENIWCA WPATRUJĄC SIĘ I ZNALAZŁEM SWOJE ODBICIE W KOMPIE
    SERDECZNE POZDRAWIAMY
    RENATA ADAM

  • Moze malo widzialem, ale Kostaryka mnie absolutnie urzekla swa natura. A w parku Cahuita, w ktorym byliscie, na tej samej sciezce wzdluz moza, ustrzelilem jednego 😉 Prosze bardzo:
    http://www.flickr.com/photos/20991485@N02/2069901225/in/set-72157603319495643/

  • Bylem w Kostaryce kilka tygodni i zgadzam wie z Wami co do tego ze kraj jest zhamerykanizowany, i kulturowo nie oferuje wiele, sam kraj natomiast jest piekny (poza San Jose ktore jest dosc nudne), Natomiast w Cahuita spedzilem jedne z najlepszych 3 dni mojej podrozy po Kostaryce i codziennie widzialem perezesos, zawsze na drzewie przy wejsciu do parku, w bugalowie gdzie spalem prowadzonym przez starsza pare mieszana hiszpansko-francuska, byl to poczatek pory deszczowej i leniwce wygladaly (ze wzgledu na deszcz) jak mopy. Poza tym Cahuita jest bardzo fajnym miejsem do relaksu, wolnym, pustym i leniwym (przynajmniej w czasie mojego pobytu) a park jest niesamowity, szczegolnie polecam pewne miejsce bardzo tranquilo na drugim koncu parku prowadzone w dzungli przez pewnego Wlocha i jego zone kostarykane (basen w dzungli, bar, kilka char i niesamowie jedzenie).

Leave a Reply