Latający dywan

Na kolorowych murach obok plakatów reklamujących  najnowsze bollywoodzkie superprodukcje widnieją rysunki i napisy w hindi oraz komunikaty w języku angielskim. Piękne jest to, że pisownia odpowiada fonetyce, więc wszędzie jest mnóstwo byków. Przy straganie z gotowanymi jajami widnieje dumny napis National eg center. Przy małym biurze podróży apel do turystów We are New. We are not In Lonely Planet yet. Please, give us a chance. I w końcu Government autirised bhang shop. O bhang słyszałam już wcześniej, wiedziałam, że jest to używka i że jest nielegalna. Tym bardziej się zdziwiłam widząc szyld i siedzącego pod nim otępiałego Indusa. Podeszliśmy. Indus zaczął recytować, że bhang to zupełnie nieszkodliwa substancja zrobiona z liści i kwiatu marihuany i można go legalnie nabyć w dwóch stanach Indii, w Orissa i Radżastanie. Jutro ruszamy na pustynię. Chłopak radzi, że lepiej zaopatrzyć się w bhang. Niedługo się zastanawiając kupujemy dwa zielone ciasteczka.

Przed zanurzeniem się w piaski pustyni Thar śpimy w Khuri, pustynnej wiosce oddalonej o 50 km na zachód od Jaisalmer. Leżymy właśnie na łóżku, które zajmuje całą przestrzeń naszej okrągłej chaty ulepionej z krowiego łajna i gliny. Kolejnego dnia rano ruszamy na wielbłądach w kierunku Pakistańskiej granicy. Trzy wielbłądy, dwóch chłopów, zapas wody i jedzenia i my. Z początku jazda na wielbłądzie jest nużąca i niewygodna. Po pierwszym posiłku zjedliśmy nasz deser – zielone ciasteczka. Stopniowo wielbłądzi grzbiet zamieniał się w latający dywan. Po kolacji szybko zapadł zmrok. Długo rozmawialiśmy z jednym z  towarzyszących nam mężczyzn. Anil także łagodził sobie trudy pustynnego życia na różne sposoby. Naszą wyprawę zaczął od desert wine, na który nas zresztą naciągnął podczas postoju w pierwszej wiosce. Desert wine okazał się zwykłym bimbrem, który wypalał wnętrzności.  Tym bardziej mnie to zdziwiło, że w Indiach nie pije się alkoholu i ciężko go kupić. Anil nie przestawał rzuć tytoniu i jadł bhang. Naturalnie w czystej postaci – słonych zgniłozielonych bryłek, a nie ciastek – turystycznej ściemy. Anil jest dumnym Hindusem, co jest ewenementem, ponieważ większość lokalnej ludności zrobi niemal wszystko dla kilku rupii. Anil ma zasady. Nie mówi za wiele, nie jest nadmierni miły. Jest twardym chłopem z pustyni i wygląda na miejscowego rozrabiakę. Ma 27 lat, żonę od trzech lat. Pochodzi z kasty brahminów, ale patrząc na jego tryb życia, raczej nie ortodoksyjnym. Z żoną nie jest ani  too good, ani too bad, po prostu normal.  Oczywiście wybrali mu ją rodzice, oczywiście dziewczyna jest również z kasty brahminów, oczywiście pierwszy raz ujrzał ją w dniu ślubu.  Rodzina Anila wraz z weselnymi gośćmi pojechała do wioski pod Delhi, aby zabrać z domu pannę młodą. Bagatela 300 osób ruszyło z Anilem po dziewczynę. Wesele trwało kilka dni, było jedzenia, muzyka i opium (choć nie wiem jak po opium można się bawić i weselić). A teraz urodziła mu się córeczka. Opowiadając o dziecku Anil nie ma wesołej miny. Dziewczynka oznacza, że musi zacząć oszczędzać i to szybko. Żeby wydać ją za mąż musi uzbierać co najmniej 400 000 Rs (25 000 zl). Biorąc pod uwagę fakt, że ma tylko jednego wielbłąda i miesięcznie nie zarabia więcej niż 4 000 Rs, ma ciężki orzech do zgryzienia. Gdy wino pustyni sięgało połowy butelki oszczędny w słowach Anil otworzył się na dobre. Tak naprawdę to podobają mu się inne dziewczyny ze wsi. Czasami spotykają się przelotnie przy studni, ale to są tajne spotkania. Termin spotkania zostaje wyznaczony przez telefon komórkowy. Trudno w to uwierzyć biorąc pod uwagę fakt, że prawie 50% mieszkańców Radżastanu jest niepiśmienna, że mieszkają w chatach z krowiego łajna i nie mają nic poza dziećmi i kilkoma zwierzętami i blaszanymi naczyniami. Takie czasy.  Gdy butelka była już prawie pusta (a pili tylko Anil i jego pomocnik) zaczęliśmy się zbierać do snu. Wtedy Michał wypatrzył ogromnego rannego żuka  przy ognisku i chcąc mu ulżyć wrzucił go do ognia. Wtedy otępiały pomocnik skoczył na równe nogi i wkładając dłonie w płomienie zaczął wyciągać owada. Coś trzasnęło, było po żuku. Pomocnik spojrzał na nas bardzo trzeźwym wzrokiem, wyraźnie zaniepokojony i powiedział bad luck, bad luck, not good. Tłumaczenia, że chcieliśmy mu ulżyć w cierpieniach, nie zdały się na nic. W kraju gdzie wierzy się w reinkarnację zabiliśmy żyjące stworzenie, a nie owada. Każdego dnia się uczymy.

Drugiego dnia po śniadaniu zjedliśmy bhang razem z Anilem i jego pomocnikiem. Rozpoczęliśmy wspólny oniryczny lot nad pustynią. Było cudownie.

Agi

3

1

1

2

4

6

7

8

11

12

10

9

16

2 Responses to “Latający dywan”


  • no trochę jestem zaniepokojona , że wyprawa odbywa się aktualnie w takim całkiem dzikim miejscu.czy wy tam na pewno jestescie bezpieczni? z info o randkach wazszego przewodnika wynika ze jest zasieg telefonow komorkowych , wiec moze nie tak dziko.Sadzilam ze bedziecie grzecznie zwiedzac lokalne atrakcje turystyczne a nie ,ze od razu wybierzecie survival na pustyni:))

  • no cudownie tyle nowosci!!! ale wam zazdroszcze.. buziaczki kochani!!

Leave a Reply