11.12.2009, Pokhara
Dziś zamiast teleportacji niżej, czeka mnie masz wyżej. Nie ma odwrotu. No chyba, żeby przez kolejnych sześć dni wracać drogą raz już pokonaną, ale cóż to by była za porażka. Tak więc jedyną alternatywą jest pokonanie wyzwania i zdobycie przełęczy, od której dzielą nas już tylko trzy dni marszu. Jak rzadko w dzisiejszych czasach używa się wyrażenia, że od jakiegoś miejsca dzieli nas kilka dni drogi. I jakie to przyjemne uczucie! Wciąż czuję wysokość. Każdy ruch okupiony jest dużym wysiłkiem, ale cóż nie jesteśmy zawodowymi himalaistami a zdecydowaliśmy się sami nieść nasze plecaki i nie korzystać z usług tragarzy. Idę powoli, krok za krokiem, jak na zwolnionych obrotach. Przechodzimy przez ostatnią już na stałe zamieszkałą wioskę. Maszerujemy w zupełnej ciszy przerwanej tylko przez wiatr i złowieszcze krakanie kruków. Zniknęły gdzieś kobiety niosące chrust, kolorowe karawany mułów, modnie ubrani szaleni jeźdźcy na małych konikach. Jesteśmy tylko my i skały. Ośnieżone ośmiotysięczniki są coraz bliżej.
Dziś otaczają nas już tylko złowrogie formacje skalne. Zrywa się bardzo silny, przenikliwy, mroźny wiatr, który bezlitośnie smaga nam twarze. To znak, że zbliżamy się powoli do celu. Oby tylko nie spadł śnieg, wtedy pokonanie przełęczy może stanąć pod znakiem zapytania. Tymczasem wyrasta przed nami tabliczka: „Uwaga osypiska!”. Wiatr porywa srebrny pył, który ogranicza widoczność. O czym myślimy? Minął prawie tydzień odkąd jemy suchy ryż, gotowane ziemniaki, owsiankę na mleku z proszku i kapustę. Przed oczami mamy piadinię z mozarellą i szynką armeńską, apfelstrudla w sosie waniliowym, sznycla z frytkami i bombardino! Po stromym, ciężkim podejściu dochodzimy do ostatniej osady przed przełęczą. Jest jeszcze wcześnie, świeci silne słońce. Po trzech dniach bez kąpieli decydujemy się na heroiczną kąpiel we wiadrze z ciepłą wodą. Kładziemy się o siódmej wieczór. Jutro decydujący dzień, ponad dziesięć godzin marszu ponad 1000 m różnicy wysokości.
Wyruszamy o piątej rano. Zaskakuje mnie brak wiatru, który zerwie się dopiero po wschodzie słońca. W egipskich ciemnościach, z latarkami na czołach, trawersujemy strome podejście zdobywając naszą Golgotę. Jestem podekscytowana, podejście nie sprawia mi kłopotów. Powoli rozjaśnia się, choć wszystko wskazuje na to, że słońca dziś nie zobaczymy. Nagle robi się biało. Otacza nas śnieg i lód, nieporadnie stawiamy kroki próbując odnaleźć szlak. Nagle widzę skupisko kolorowych flag modlitewnych. Czy idziemy dobrym kierunku? Czy to już? Nie, trzeba iść dalej. Michał wścieka się na nasz duży plecak, który taszczy na plecach. Po chwili wyrasta przed mną kolejna gigantyczna pajęczyna flag modlitewnych i zza skały wyskakuje nasz zmarznięty towarzysz, Jin – „Guys, maybe…it’s here. We made it!”. Po ośmiu dniach marszu, zmagań z zimnem i wysokością przełęcz Thorong La zdobyta, weszliśmy na 5614 m n.p.m.! Jestem podekscytowana i gotowa na sesję zdjęciową. Patrzę na Wonsa, mówi, że nie może skoordynować pracy nóg, wyraźnie się zatacza i nie chce nawet zdjęcia, najwyraźniej teraz jemu dała się we znaki wysokość. Musieliśmy bardzo szybko zejść. Każdy metr niżej przynosił ukojenie.
Schodziliśmy do przyjaznej i niezwykle pięknej doliny zostawiając ośmiotysięczniki, wiatr i skały za sobą. Wyszło słońce, ptaki znów zaczęły śpiewać. Kolejne dwa dni wędrówki były lekkie i przyjemne, a widoku szerokiej doliny przeciętej przez kilka niewielkich strumieni rzecznych w świetle zachodzącego słońca nie zapomnę do końca życia.
Agi
cudowne foty!! i Guniu wygladzasz pieknie:) serio:)