15.12.2009, Pokhara
Ostatni etap trasy wokół Annapurny – z Jomson do Beni – pokonujemy miejscowym busem. Po pierwsze dlatego, że pełna wersja trekkingu trwa co najmniej trzy tygodnie, po drugie, ostatnia część przebiega przez bardziej cywilizowane rejony, a wędrówka wśród kurzu wzbijanego przez samochody jakoś nas nie pociąga.
Jednak po dotarciu do Beni (ok. 850 m n.p.m.) obydwoje zgodnie stwierdzamy, że była to najniebezpieczniejsza podróż naszego życia, i gdybyśmy tylko wiedzieli przez co będziemy przechodzić, poszlibyśmy pieszo, choćby to trwało pół roku. Przeładowany jak zwykle, stary autobus made in India, który jeszcze pamiętał czasy Mahatmy Gandhiego, sunął półką skalną z wysokości 2720 metrów n.p.m., kolebiąc się na koleinach drogi. Wychylając się za okno w ogóle nie było widać drogi, tylko przepaść 200-300 metrów w dół. Za każdym razem gdy pochylał się do zewnętrznej strony drogi, przechylaliśmy się na przeciwległy bok i wstrzymywaliśmy oddech. Jadący z nami Holender, jedyny biały w autobusie oprócz nas, który jest zawodowym przewodnikiem po Himalajach siedział z tyłu biały jak kreda. On też pierwszy raz jechał tą drogą.
Jedyny sposób, aby wydostać się z Jomson to pieszo, autobusem albo samolotem, ale nazwy nepalskich linii jakoś nie wzbudzają zaufania: Yeti Air (czyżby od nazwiska pilota?), Agni Air (agni znaczy ogień) oraz Buddha Air (nawiązanie do zachowania pogodnego umysłu w obliczu katastrofy? A może raczej zwrócenie uwagi na możliwości naturalnej lewitacji, gdy zawodzą silniki samolotu?).
Podczas wielogodzinnej podróży wąską drogą, obserwowaliśmy daleko w dole wijącą się rzekę, pośród lasów, które z każdym metrem stawały się bardziej tropikalne, mijaliśmy całe wzgórza porośnięte ogromnymi rododendronami.
Z Beni wsiedliśmy w kolejny lokalny wehikuł i o zmroku dotarliśmy do Pokhary. Wreszcie!
Zaszywamy się w turystycznej dzielnicy Lakeside District, nad brzegami pięknego jeziora Phewa Tal, wokół którego rosną gigantyczne gwiazdy betlejemskie i napawamy się cywilizacją. Ciepła kąpiel, czysta pościel, ale przede wszystkim normalne jedzenie. Śniadanie następnego dnia celebrujemy trzy godziny, siedzimy w słońcu, pijemy kawę, czytamy miejscowe gazety: wczoraj spadł w przepaść autobus na północ od Pokhary, ponad 30 osób nie żyje, kotlina w którą się osunął jest tak wąska, że ekipa ratunkowa musiała się tam dostać na paralotniach. Obiecujemy sobie, że już nie wsiądziemy w miejscowy autobus w górach, najwyżej na nizinach, na południu Nepalu.
Pokhara ma wszystko, czego może potrzebować europejski turysta, to stąd wyruszają wszystkie wyprawy we wschodnie Himalaje, to Pokhara ze swoim cudownym położeniem między jeziorem a górami stała się mekką amerykańskich hipisów po otwarciu granic Nepalu dla zachodu w latach 50. XX wieku.
Zwiedzamy miasto na rowerach, oglądamy okoliczne świątynie buddyjskie, ale przede wszystkim śpimy, śpimy, śpimy. Po trzech dniach ciągle jesteśmy zmęczeni. Czytamy książki i przygotowujemy się na kolejną podróż, do stolicy Nepalu.
Michał

Phewa Tal

Pokhara w wersji turystycznej

oraz w wersji dla Nepalczykow
0 Response to “Z góry na dół”