Bliżej nieba, bliżej słońca

Cuzco, 25 lipca 2010

W 1959 roku, podczas swojej legendarnej, pięcioletniej podróży dżipem przez obie Ameryki, Tony Halik zatrzymał się z żoną Pierette w Machu Picchu. Każdego dnia o świcie przechadzał się między mistycznymi ruinami zapomnianego miasta, pośród porannej mgły albo nocami przy świetle księżyca i wyobrażał sobie jak żyli tutaj dawni Inkowie. Wokół niego wznosiły się milczące góry a ciszę zakłócał jedynie krzyk orła albo kondora. Polski podróżnik rozbił namiot w miejscu, gdzie kiedyś stał pałac księżniczki i bez przeszkód filmował niezwykłe ruiny. Byli sami, gdyż do najbliżej osady, Aguas Calientes, pociąg dojeżdżał jedynie raz w tygodniu a turystów było niewielu.

Od tamtego, zdawałoby się jeszcze wcale nieodległego czasu, bardzo dużo się zmieniło. Dzisiaj Machu Picchu szturmowane jest codziennie przez setki osób, od wczesnego ranka praktycznie aż do zmroku. Aby wejść do inkaskiego miasta trzeba przejść przez bramki jak w metrze a później lawirować pomiędzy wycieczkami z przewodnikiem. O tłoku na słynnym Inca Trail, czyli na kilkudniowym górskim szlaku, którego metą jest Machu Picchu, wytyczonym wzdłuż dawnej inkaskiej arterii komunikacyjnej biegnącej przez szczyty Andów już nie wspomnę. Żeby móc go przejść trzeba zapłacić grube pieniądze oraz wpisać się na listę z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem.

Ale najgorsze jest to, że komercjalizacja miejsca doprowadziła do absurdalnych kosztów odwiedzenia Machu Picchu, przynajmniej z punktu widzenia backpackersa. Do Aguas Calientes jedzie się pociągiem. Tory wybudowała brytyjska firma, która teraz obsługuje połączenie. Agencje turystyczne z Cuzco rezerwują wszystkie miejsca, więc kupno biletu z dnia na dzień graniczy z cudem, oczywiście te najtańsze zawsze są wyprzedane. Od agencji nie można kupić samego biletu, trzeba kupić cały pakiecik turystyczny. Do Aguas Calientes można też próbować dotrzeć z drugiej strony doliny, ale zajmuje to dwa dni (dwa lokalne autobusy przez góry, przeprawa w koszu na linie w poprzek doliny oraz pięć godzin marszu wzdłuż nieczynnej trakcji kolejowej). Niestety nie mamy aż tyle czasu, Cuzco od początku miało być jedynie krótkim przystankiem na drodze do Ekwadoru, a i tak jak zwykle zasiedzieliśmy się dłużej niż planowaliśmy.

Najtańszy bilet w obie strony jaki udaje mi się zdobyć bezpośrednio na dworcu kosztuje 120 dolarów amerykańskich. Jest to cena za podróż najniższą klasą, w klasie luksusowej zwanej Hiram Bingham, od imienia odkrywcy Machu Picchu, bilet w jedną stronę kosztuje ponad 250 USD. Ale z powodu obsunięcia się ziemi pociąg nie jeździ z Cuzco do odwołania i odjeżdża dopiero z Ollantaytambo, dawnego inkaskiego miasta, które znajduje się w połowie drogi do Machu Picchu. A do Ollantaytambo też trzeba dojechać. Biorąc pod uwagę, że z Cuzco do Ollantaytambo jedzie się dwie godziny autobusem a cała trasa, którą podróżni pokonują w pociągu to zaledwie 42 km, cena jest horrendalna. Gdyby nie pośpiech, na pewno poszedłbym na piechotę.

Początkowo złorzeczę więc na komercjalizację, globalizację i zamożne społeczeństwa zachodu, które windują ceny w teoretycznie tanich krajach jak np. Peru, ale szybko o tym zapominam. Wczesnym rankiem wysiadam z autobusu w Ollantaytambo. Stoję na kobaltowym bruku, pośród kamiennych domów. Ulica jest częścią dawnego miasta inkaskiego i „bruk”, pamięta jeszcze czasy świetności imperium. Słońce wychodzi zza szczytów And, oświetlając przeciwległe stoki, na których górują ruiny dawnej fortecy strzegącej miasta. Tarasowa, kamienna budowla intryguje swoją odmiennością, jest tak różna od warowni średniowiecza. Czuję, że jadę na spotkanie nieznanego.

Agi została w Cuzco, ale do Machu Picchu nie jadę sam. To było jeszcze po boliwijskiej stronie Jeziora Titicaca. Wsiadamy do busa, który przewozi gringos przez granicę, już jest noc, w busie ciemno i tłoczno. Jedyne światło to czołówka na czole blondyna z fryzurą, która na pierwszy rzut oka wygląda jak kozacki osełedec. Rozmawiamy z Agi o konieczności wypełnienia formularza emigracyjnego przed wjazdem do Peru. Nagle kozak odzywa się po polsku, bez śladu zaporoskiego akcentu. Tak poznaliśmy Tomka, z którym przez kilka dni imprezowaliśmy w Cuzco i z którym włóczyłem się po Machu Picchu. Dowiedziałem się też o istnieniu nowego zawodu. Tomek jest obserwatorem rybackim na statkach pływających pod najróżniejszymi banderami. Co roku przez kilka miesięcy pływa po wodach południowego Pacyfiku, bacznie opisując łowione ryby i pilnując, aby dochowano wszelkich norm właściwych przy połowie. Gdy praca się kończy, robi sobie wakacje w Ameryce Południowej. Z wykształcenia jest ichtiologiem, ale pasjonują go chyba wszystkie zwierzęta i rośliny. Wskakuje do zimnej wody Titicaca po to żeby łapać endemiczne ryby i żaby. Jak mi tłumaczy, ta żaba jest niesamowita, oddycha przez skórę i nigdy nie wypływa na powierzchnię. Tylko ona tak umie. W plecaku Tomek wiezie różne czaszki, butelki z rybami i żabami, zalanymi spirytusem, żeby się nie zepsuły. Planuje także kupić kilka przygotowanych do pieczenia świnek morskich, żeby po powrocie do Polski zjeść z rodziną. Jego dom to istne muzeum kuriozalnych znalezisk z całego świata. Z wizyty na Szpicbergenie przywiózł między innymi kilka litrów sprasowanego lodu z lodowca, który do dziś używany jest przez domowników na specjalne okazje. Tomek dodaje, że jest to lód wyjątkowy, za drinki z nim, w ekskluzywnych klubach Japonii, goście płacą ponad sto dolarów. Wierzę. Tomek, jest też odkrywcą nieopisanego dotąd gatunku rekina, którego wyłowił na statku podczas pracy i właśnie zastanawia się nad nazwą, gdyż pierwsza wymyślona przez niego, trafnie oddająca niezwykłe właściwości ryby – światłodupiec – raczej nie zostanie zaaprobowana przez międzynarodowe gremium.

Już kilkugodzinna wspinaczka do Machu Picchu z Aguas Calientes jest przeżyciem. Zielone góry okalające zewsząd miejsce, w którym Inkowie wybudowali swoje sekretne miasto, przywodzą na myśl krajobrazy żywcem wyjęte z „Zaginionego Świata” Artura Doyle’a. Ciągną się po horyzont, żadnych śladów cywilizacji, nie licząc dymów z Aguas Calientes. Budowa całego miasta na takiej wysokości i w takich ostępach była szalonym pomysłem.

Od strony Aguas Calientes, nie widać żadnego śladu miasta. Dopiero gdy wspinam się na górę i idę skalną ścieżką, podchodząc niemalże pod same bramy, dopiero wtedy zauważam miasto. Nie wchodzę jednak w obręb murów, najpierw chcę je całe ogarnąć wzrokiem, zapoznać się z topografią i nasycić oczy niezwykłym widokiem. Wspinam się do kamiennej strażnicy stojącej na pagórku. W tym miejscu pełnił wartę Strażnik Skały Pogrzebowej, który również obserwował bacznie okolicę, strzegąc miasta przed niebezpieczeństwem. Spędzam tam pół godziny nie mogąc oderwać wzroku. Jak to możliwe, że Inkowie, którzy nie znali nawet koła, nie znali żelaza (tylko brąz) ani narzędzi murarskich, zdołali zbudować, spoić, ociosać a przede wszystkim przetransportować kamienne bloki. Miasto leży na dosyć wąskim grzbiecie, pomiędzy dwiema wyższymi górami, Huayana Picchu i Machu Picchu. Prowadzą do niego wąskie ścieżki zakończone mostami zwodzonymi nad przepaścią. Daleko w dole widać rzekę Urubamba. Codzienne mgły, które otulają ruiny o świecie rodzą się właśnie w dolinie tej rzeki.

Jestem na wysokości 2430 m n.p.m., słońce jest niezwykle silne, całe miasto jest w nim skąpane. Według historyków, jednym z powodów, dla którego miasto powstało tak wysoko, było pragnienie znalezienia się bliżej Inti, Boga Słońca. W Świątyni Słońca kapłani zbierali się przed wschodem, aby oddać cześć najważniejszemu bóstwu. A promienie wschodzącej kuli ślizgały się po dachach miasta, tarasach, na których uprawiano quinuę i kilkanaście odmian kukurydzy, wpełzały do wnętrza świątyni. Wyobrażam sobie, że wszyscy mieszkańcy zamierali na chwilę, odrywali się od swych codziennych zajęć, oddając w duchu cześć boskiemu Inti i dziękując mu za kolejny dzień. Nawet chaski, posłańcy inkascy przemierzający zakątki imperium sięgającego od południowej Kolumbii po dzisiejszą Argentynę i Chile, zatrzymywali się, skłaniając w stronę słońca. W Machu Picchu mieszkała inkaska arystokracja i kapłani. Nic dziwnego, że chcieli żyć jak najbliżej słońca. Jak najbliżej nieba.

Michał

Machu Picchu.

W tle góra Huayana Picchu.

Pociąg do Aguas Calientes.

Pociąg do Aguas Calientes.

XX
Tomek i jeden z fotografowanych przez niego okazów. Tym razem flora, nie fauna, ale entuzjazm ten sam.

Tomek i jeden z fotografowanych przez niego okazów. Tym razem flora, nie fauna, ale entuzjazm ten sam.

5

7

8

3 Responses to “Bliżej nieba, bliżej słońca”


  • No już sie nie mogłam doczekać:)
    Fajnie , ze znalazłeś takiego kompana na te podróż.
    Jakbyś się czuł sam , skoro od roku prawie masz przy sobie swoją soul mate w każdej minucie,każdego dnia:)??
    No a co do Machu Picchu, to w koncu nie wiem ,
    przereklamowane? czy tzw must see?
    całuski K

  • No nareszcie! Już się zaczynałam denerwować, tak strasznie długo była cisza. Sprawdzałam codziennie, a tu nic i nic… Dobrze, że już. Myślę, że pomimo tłumów turystów to coś co naprawdę warto zobaczyć, zdjęcia mają piękny klimat i chyba to miejsce potrafi zauroczyć. Tak sobie myślę, że największym bogactwem waszej podróży oprócz tego co widzicie, są ludzie, których spotykacie na waszych szlakach. Przecież takiego Tomka to na Marszałkowskiej trudno byłoby poznać…A najważniejsze, że to ludzie z pasją, którzy potrafią realizować swoje marzenia. Pozdrawiam cieplutko, bo u nas w górach już jesień.
    M.

  • Dla mnie must see! Michal.

Leave a Reply