Santiago de Chile, 20 maja 2010
Do małego hostelu o kolorowych ścianach i drewnianej podłodze wchodzi Maria, zaraz po niej Ana. Jak co dzień są punktualnie o ósmej rano. Buzi buzi, buzi buzi, potem kobiety dają po buziaku Sebastianowi, choć jest od nich jakieś dwadzieścia lat młodszy. Nie szkodzi. Kobiety, jedna zadbana około czterdziestoletnia, druga nieco pulchna i jowialna pięćdziesięciolatka, zagłębiają się w miękkiej sofie i rozpoczynają codzienną naradę. „Jak twój bratanek? Przeszedł mu już ten potworny katar sienny?” „Wiesz, mój Ricardo ma za dwa miesiące urodziny. Nie jestem pewna co mu kupić. Jak myślisz?” „Słuchaj, widziałaś ten nowy szampon do włosów? Mówią, że dwa razy zwiększa objętość, może jednak zamiast podcinać końcówki, kupię sobie taki. Jak myślisz?”, „Seba, jak ci się udało wyjście z tą czarnulką wczoraj?” –wciągają do rozmowy Sebastiana.
Trzy godzinny potok słów przerywany jest kawą z mlekiem i grzankami z dulce de leche (słodycz przypominająca nasze mleczko z tubki o smaku karmelu). Potem czas na Internet. Najpierw zasiada Maria, sprawdza skrzynkę pocztową, głośno odczytuje Anie i Sebastianowi swoje maile, po czym omawiają je dość szczegółowo. Następnie przed ekranem siada Ana. Ana najczęściej zagląda na Wikipedię i sprawdza różne nieznane, choć przydatne słowa, jak np. „awitaminoza”, dzieląc się nowymi wiadomościami z Sebastianem, Marią i najczęściej kilkoma hotelowymi gości, którzy po hucznej nocy powoli budzą się do życia. Zbliża się południe. Maria kończy pogawędkę długim ziewnięciem, Ana przeciąga się powoli. Czas wskoczyć w biały fartuch i zabrać się do pracy. Nie trwa to długo, ponieważ około 12.25 wpada Fiore, młoda, nieco apatyczna dziewczyna, która pracuje na zmianę z Sebastianem, nie ma dziś co prawda dyżuru, ale przechodziła akurat, to wpadła. Przyniosła emapanadas (duże pieczone, nadziewane pierogi, bardzo popularne w Chile i Argentynie), dla każdego po jednej. Więc Maria i Ana zdjęły gumowe rękawice i zatopiły się ponownie w miękkiej sofie. Dzielą się poprzednio poruszonymi między sobą tematami z Fiore. Sebastian podobnie jak poprzednio dopowiada swoje zdanie w każdym temacie. Znów bratanek, mąż, szampon do włosów. Fiore włącza salsę na cały regulator. Dochodzi 13.30. Ziewnięcie, przeciągnięcie i gumowe rękawiczki. Po prostu „mañana”. Witamy w Ameryce Południowej, kontynencie, gdzie ludzie silniej niż gdziekolwiek na świecie nastawieni są na relacje, a nie na cele.
Sebastian to śniady, przystojny recepcjonista. Uwielbia swoją pracę, która polega głównie na wyrywaniu laseczek w hostelu i DJ-owaniu. Na szczęście Sebastian lubi latynoskie reggae. Maria i Ana są paniami sprzątaczkami, które zatrudnione na pełen etap „sprzątają” malutki, może dwudziestoosobowy hostel. Mierząc sprawę europejskimi kryteriami, sam Sebastian mógłby wypełnić trzy pełne etaty, ale nie w Chile. Na cztery godziny w pracy Maria i Ana przepracowały może godzinę.
Jeśli chodzi o zbędne etaty, Chile może konkurować nawet z Indiami. Każda piekarnia w mieście, nawet najmniejsza, przecięta jest co najmniej trzema różnymi kolejkami. Pierwsza, przy wyborze produktu, druga do kasy, trzecia po odbiór towaru. W międzyczasie bardzo często dochodzi do podmiany produktu i płacąc za francuskiego palmier można wyjść ze sklepu w trzema empanadas, co ostatecznie nie jest takim złym dealem.
Mi querida America Latina!!! W końcu! Czuję, że żyję! W malutkim barze o jakże latynoskiej nazwie „Rincón de nena” (w wolnym tłumaczeniu „U laleczki”) starowinka zwraca się do mnie „dama”, a do Michała „caballero”, co oznacza tyle co „dama” i „kawaler”. Żebrak na ulicy zdaje się zbierać pieniądze wyłącznie na nowe baterie do magnetofonu, który stoi tuż przy nim, z którego wylewa się nieustannie rytmiczna cumbia. Czasami ktoś przystanie, rzuci monetę i zakołysze radośnie biodrami. Mężczyźni mierzą kobiety pełnym uwielbienia wzrokiem, niezależnie od wieku i wagi. Wzrok zawiesza się najpierw na twarzy, potem nieśpiesznie choć zdecydowanie wędruje po ciele do stóp, potem znów wraca do twarzy. Gdy mężczyzna minie kobietę, która zrobiła na nim wrażenie, czyli na dobrą sprawę każdą, kręci z niedowierzaniem głową, szepcząc pod nosem „Dios mío, que linda me muero” (Mój Boże, chyba umrę). Uśmiech nie schodzi mi z twarzy.
Santiago de Chile nie jest spektakularnym miastem. Sześć lat temu, gdy wjechałam do Chile podróżując wcześniej po Boliwii zrobiło na mnie oszołamiające wrażenie, wydając się ekskluzywną metropolią. Ale tym razem przylecieliśmy z Nowej Zelandii. Santiago wydaje się nieco zapuszczone i zabrudzone. Z chmarą bezpańskich smutnych rasowych psów, które w Chile są masowo wyrzucane przez swoich właścicieli, gdy ci nudzą się swoimi pupilami. I tak na wąskich zielonych pasach rozdzielających ruchliwe ulice wygrzewa się doberman, baset i owczarek niemiecki, który podnosi z nadzieją oczy na każdego kolejnego przechodnia. Wiele budynków nosi ślady niedawnego trzęsienia ziemi. Szerokie szpary rozdzierają stary ceglany kościół. Do niektórych kamienic nie ma już wstępu. Czekają w kolejce na rozbiórkę. Nad Plaza de Armas, głównym placu miasta unosi się zapach waty cukrowej. Wesoły pan zachęca do zdjęć na kucach, prawdziwej wielkości figurach, które niczym wypchany bażant pokryte są końską sierścią i mają najprawdziwsze ogony z końskiego włosia. Gniady, siwy, czy kasztan? Chętne dzieci nakrywane są typowym dla guasos poncho i kapeluszem. Cóż za absurdalna pamiątka! Na szczęście nie ma wielu chętnych. Grupa ludzi zbiera się za to przy parze w wyblakłych tanecznych strojach, która od rana tańczy merengue, salse i bachatę przed zachwyconym tłumem. Są już nieco zmęczeni. Komentująca ich taniec wodzirejka, może mama, zachęca tłum do dawania datków. Para nastolatków, zbiera na nowe buty taneczne. Krótki pokaz, muzyka ucicha i czas na datki. Grosz od hojnych kobiet odbiera tancerz, pieniądze od mężczyzn, roznegliżowana tancerka. Każdemu przekazanemu datkowi towarzyszą co najmniej trzy buziaki i uścisk.
Ameryka Południowa kocha się całować. Od buziaków przekazywanych poznanej właśnie osobie, po głębokie i niezwykle namiętne pocałunki zakochanych. Zakochani bez żadnej żenady zamykają się publicznie w długich, głębokich pocałunkach. Najczęściej w grę wchodzą także dłonie, które wędrują pod koszulę partnera. Wykorzystywane są również różne elementy przestrzeni miejskiej, jak barierki na przystankach, siedzenia w metrze, na których pary się pokładają. I to niezależnie od wieku, od trzynastolatków po sześćdziesięciolatków.
Spacerujemy dalej szerokimi alejami centrum miasta. Zaglądam przez szklaną gablotę do dziwnego miejsca. Przy szyldzie „Haiti” widnieje napis „cafe con piernas” (dosłownie oznacza to „kawa z nogami”). Wnętrze w stylu lat sześćdziesiątych składa się głównie z luster, marmuru i wąskiego, barowego stołu ciągnącego się slalomem w poprzek kawiarni. „Cafe con piernas” to miejsce dla kawowych purystów. W menu widnieje tylko sześć pozycji, każda z nich to kawa. Nie można zjeść tu ciastka, czy napić się soku, brak również smakowych syropów. Dlaczego „z nogami”? Może dlatego, że brak tu krzeseł? Kliencie wystają godzinami przy wąskim, wysokim stole. Czy z powodu kelnerek, młodych, długonogich, długowłosych kobiet w obcisłych sukienkach mini ledwo zakrywających pośladki, na bardzo wysokim obcasie? Kelnerki w tego rodzaju kawiarni stanowią atrybut równie istotny co sama kawa. Szukam toalety. Mocno wymalowana dziewczyna, które siedzi za potężną rzeźbioną kasą ze smutkiem informuje mnie, że są tu wyłącznie toalety dla mężczyzn. Nic nie rozumiem, ale espresso jest tu wspaniałe.
Nad miastem unosi się smog, zatrzymywany w objęciu górskich łańcuchów, szczelnie otaczających miasto. Santiago nabiera uroku obserwowane w góry, z jednego z wielu punktów widokowych. Słońce odbija się w szybach wysokich wieżowców dzielnicy biznesowej, a za nimi ciągnie się łańcuch majestatycznych, pokrytych śniegiem Andów. W bezchmurny dzień widać je nawet z naszego hostelu, w którym spędzamy większość czasu pracując nad blogiem, opracowując plan podróży na całą Amerykę Południową, wysyłając paczkę do Polski z back-upem wszystkich zdjęć i materiałów. Ameryka Południowa to już nie Azja, czy region Pacyfiku, tu trzeba mieć oczy i uszy szeroko otwarte, żeby nie stracić wszystkiego. Oddajemy oba aparaty fotograficzne do czyszczenia, więc odpoczywamy również od ciągłego szukania kadrów. Odpoczywamy. W końcu dyskutujemy godzinami z Marią, Aną i Sebastianem o bratanku, mężu, szamponie do włosów.
Agi

Widok na Santiago z Cerro de Santa Lucia. W tle widać Andy, ale mały aparat tego nie oddaje (Canon oddaliśmy do czyszczenia wcześniej).

Cafe con piernas.

Santiago de Chile.
Agi, piszesz tak barwnie i z takim klimatem, że czuję się jakbym rzeczywiście z wami podróżowała, piła fantastyczną kawę i gadała ze sprzątaczkami w hotelu. Z tego wpisu widać, że rzeczywiście ludzie i kontakty z nimi są dla ciebie najistotniejsi w tej podróży. Nawet z tych dwóch waszych wpisów widać, jak się pięknie różnicie, a jednocześnie wspaniale uzupełniacie. Obraz waszej podróży jest przez to pełny i kompletny. Myślcie o tej książce, myślcie…
Pozdrawiam gorąco
Monika
Widać , że poczuliście sie jak w domu.
Ameryka Południowa jest czuję bardziej Waszym miejscem.
Chciałabym przeczytać dlaczego?
Czy dlatego że bardziej znana , bo Agi już była?
czy dlatego , ze znacie język,
czy lubicie bardziej ten latynoski temperament,żywiołową naturalną cielesność,gorącą muzykę i jej rytmy, tę atmosferę dystansu do swiata, luzu, afirmacji życia we wszelkich przejawach , czy coś nieuchwytnego, trudnego do zdefiniowania…
dlaczego?