León, 17 października 2010
– Dokąd będzie? – staruszek z wielkimi okularami do bliży odwraca się do nas w swoim rozklekotanym fordzie.
Pochylam się nad kartką z zapisanym adresem:
„Jedna przecznica na południe od hotelu „Europa”, po przekątnej od rogu Zmarłego, różowy dom na rogu.”
To nie opis dojazdu, to adres. List musiałbym zaadresować tak samo. Ulice w wielu miastach Nikaragui nie mają nazw a czasami nawet numerów. Często, aby wyjaśnić taksówkarzowi dokąd jedziemy, rzucamy np. „Dwie przecznice na wschód od siłowni Atlas, jedna przecznica na południe i pół kwartału na wschód, dom numer 151” (przykład z Managui).
Po drodze dowiaduję się, że „róg Zmarłego” to zakład tapicerski na rogu, którego właściciel zmarł w zeszłym roku. Wysiadamy przed różowym domem z kratami w drzwiach, wyciągamy z bagażnika nasze rozlatujące się już plecaki. Jesteśmy w León.
Historia dwóch najświetniejszych miast Nikaragui, Granady i León, jest niczym opowieść o rodach Capulettich i Montecchi. Odwieczna rywalizacja i nienawiść. Santiago de los Caballeros de León, założone w 1524 roku, otrzymało nazwę noszoną już przez inne miasto w północnej Hiszpanii, pierwszą stolicę Kastylii. Granada, założona w tym samym roku, otrzymała nazwę na cześć miasta w południowej Hiszpanii, ostatniego bastionu Arabów na Półwyspie Iberyjskim. León było miastem wolnomyślicieli i liberałów. Kolebką ruchów narodowowyzwoleńczych. Granada to bastion latyfundystów, kleru i polityków o orientacji konserwatywnej. Do połowy XIX wieku stolica kraju była przenoszona z jednego miasta do drugiego, w zależności od tego czy przy władzy byli liberałowie czy konserwatyści. Dochodziło nawet do starć zbrojnych pomiędzy obiema frakcjami. Wreszcie ktoś wpadł na pomysł, żeby pogodzić rywali i zbudować nową stolicę, nie będącą ani León ani Granadą. Tak powstała Managua nad brzegiem ogromnego jeziora Xolotlan.
Docieramy też do Granady. Spodziewamy się kolonialnego przepychu, którym syciliśmy oczy w Kolumbii. Uderza nas jednak bieda. Bieda, którą widzieliśmy wcześniej w wielu państwach, wszechobecna w Azji, w Indonezji, w Ameryce Południowej, tutaj, w Nikaragui, chwyta ze serce bardziej niż gdziekolwiek indziej. Kraj ten przeszedł wszelkie możliwe klęski. Nigdy nie było łatwo, ale ostatnie dziesięciolecia odcisnęły piętno, które każdy mieszkaniec nosi do dzisiaj. Najpierw wojna domowa sterowana z Waszyngtonu, w zależności od tego, która z rządzących w Nikaragui partii lepiej dbała o interesy amerykańskich plantatorów. Później jedna z najbardziej nieludzkich dynastii dyktatorów – ród Somozów, którzy z kraju uczynili prywatny folwark. W 1972 roku kraj nawiedza trzęsienie ziemi, które zmiata większą część stolicy i zabija ponad 10.000 ludzi. Somozowie zawłaszczają lwią część międzynarodowej pomocy. Wybuchają walki partyzanckie, dążące do zakończenia krwawych rządów Somozów. Kraj trawi kolejna wojna domowa, rząd bombarduje domy własnych obywateli, porywa rodziny osób walczących w szeregach sandinistas, torturuje, zabija. Wreszcie walki kończą się zmianą rządów. Reforma rolna przyznaje ludziom ziemię z rozparcelowanych folwarków Somozów. Daniel Ortega, bohater rewolucji zostaje wybrany prezydentem. Stanom Zjednoczonym nie podoba się nowy socjalistyczny reżim, finansuje więc bojówki (tzw. Contras), szkoli je w Hondurasie oraz nakłada na Nikaraguę embargo handlowe. Tym samym wojna domowa przedłuża się o prawie dziesięć lat, a kraj jeszcze bardziej biednieje, nie mogąc sprzedawać swoich produktów do USA. Mija kilka lat, huragan Mitch uderza w Nikaraguę, prawie jedna trzecia mieszkańców traci dach nad głową. Płynie pomoc międzynarodowa, rząd znów ją zawłaszcza, podobnie jak jego poprzednicy. Daniel Ortega zostaje oskarżony o molestowanie siostrzenicy. Kolejne wybory, kolejna reforma rolna odbiera chłopom dopiero co przyznaną ziemię. Skandale korupcyjne, niemoc i przemoc. Mijają kolejne lata. Daniel Ortega zostaje w 2006 roku ponownie wybrany prezydentem. Nie ma w sobie już nic z młodego rewolucjonisty. Przed wyborami wyrzucono międzynarodowych obserwatorów, a na You Tube krąży ponoć film, na którym ludzie na usługach partii Ortegi wypełniają karty wyborcze. A życie w Nikaragui toczy się dalej. Bez zmian. Według rankingu Międzynarodowego Funduszu Walutowego mierzącego PKB per capita, Nikaragua znajduje się niżej niż Kongo i Uzbekistan.
Granada, chluba kraju, wygląda jak rozrośnięta wioska z kilkoma monumentalnymi budowlami. Albo jak miasto, które pod ciężarem trosk skuliło się do rozmiarów wsi. Wzdłuż ulic centrum szpalery podniszczonych domów. Odnajduję w tym urok, miasteczko które było czymś więcej w przeszłości, o którym można godzinami rozmawiać z mieszkańcami. Zaglądam przez okna, w środku najczęściej pusto, płaty farby odwijają się ze ścian. Domownicy siedzą w bujanych, wiklinowych fotelach przed telewizorem. W ciągu dnia też siedzą, tak jakby czekali na jakąś zmianę w życiu, coś co pozwoli im przestać chybotać się jednostajnie i nadać inny kierunek swojej egzystencji. Wystarczy przejść siedem przecznic w którąkolwiek stronę z Parque Central, aby skończył się asfalt a zaczął bruk albo wręcz ubita ziemia. Domy przekształcają się wtedy w gospodarstwa, na ulicach miasta kury dziobią ziarno. Ulicą przejeżdża woźnica na przeraźliwie chudej szkapie. Uśmiecha się lekko i pozdrawia nas. Kłaniamy się w pas, podziwiając iż mimo ciężkiego życia, znajduje czas, siłę i chęci na „dzień dobry”.
Piękne kościoły, poczerniałe od wilgoci i brudu przyglądają się krzątaninie mieszkańców. Dobrobyt koncentruje się dookoła dosłownie kilku ulic i Parque Central oraz turystycznej alei Calle la Calzada, na której mieszczą się droższe restauracje i kancelarie prawnicze, a która wiedzie nad brzeg jeziora Nikaragua, do przystani gdzie kilka razy w tygodniu przybija prom z wyspy Ometepe. Kopuła katedry góruje nad dachami krytymi wyszczerbionym gontem.
W Nikaragui nie mogę podróżować „on a shoestring”, najtaniej jak można. Nie jestem w stanie targować się o cenę, która dla mnie znaczy tak mało a dla Nicas tak wiele. W San Juan del Sur przed barem przez całą noc stał chłopak i sprzedawał lizaki. Lizak kosztował 2 cordoby czyli około 25 polskich groszy. Z tego połowa to koszt zakupu lizaka w hurtowni. Jego zysk to 13 groszy, w sobotę o 3 nad ranem. W miejscowej jadłodajni w Granadzie podchodzi do nas domokrążca. Pot kapie spod czapki, utrudzony, oddycha przez usta. Sprzedaje naklejki z Jezusem Chrystusem made in China. Kupujemy cały szablon. Na Wyspie Ometepe zgłasza się do nas przewodnik, tłumacząc że jego pomoc jest niezbędna do wejścia na wulkan Maderas. Wiemy, że dalibyśmy sobie radę sami, chociaż wspinaczka do lekkiej nie należy, ale nie mamy serca go odprawić, jego buty trekkingowe to zniszczone kalosze. Można by tak długo wyliczać. Jednak mimo skrajnego ubóstwa, Nicas sprawiają wrażenie pogodnych ludzi, skorych do rozmowy, często się uśmiechają. Nie proszą o pieniądze jak np. Boliwijczycy i nie są tak natrętni i natarczywi jak kolumbijscy sprzedawcy i taksówkarze. Nie zdarzyło nam się jeszcze, aby podali zawyżoną cenę w autobusie. Liczba przestępstw jest niższa niż w sąsiednim Hondurasie.
Ostatnia noc w León. Nasz gospodarz, Idriss, Szwajcar algierskiego pochodzenia pracujący w Nikaragui nad tworzeniem nowoczesnej mapy kraju, zabiera nas do dzielnicy klubów i barów. Po drodze przygarniamy też spotkanego Czecha, Irkę. Pada deszcz, ulice miasta zlewają się z ciemnymi budynkami. Nagle zza rogu wychodzi grupka kobiet blondynek. Agi rzuca się w ich kierunku. Tak spotkaliśmy Zosię i Andrzeja z Łodzi, którzy zwiedzają Amerykę Środkową w zorganizowanej przez nich samych wyprawie. Wiedzieliśmy, że są w którymś z krajów, przez które jedziemy, ale nie mogliśmy się z nimi skontaktować. Reszta nocy upływa w hotelowym lobby, przy butelkach najlepszego nikaraguańskiego rumu „Flor de Caña”, które szybko usypiają Idrissa. A Irka nie może uwierzyć, że nasze spotkanie to przypadek. Podobno nic nie zdarza się przypadkiem.
Michał

Granada.

Iglesia de Guadelupe w Granadzie.

Podnóże Cerro Negro.

Sandboarding.

Agi osiąga prędkość światła.

Murale upamiętniające Rewolucję.

León.

Po drugiej stronie ulicy drzwi otwiera nam nasz gospodarz w León, Idriss.
Jakaś smutna ta sielanka:(
tylko sandboarding wygląda na fun a zdjęcie z Cerro Negro fantastyczne.
Odwiedziło Wasz blog ponad 15 tysięcy osób, to już całkiem duża próbka statystyczna do badań. Może ogłosilibyście konkurs na najlepsze 3 zdjęcia z Waszej wyprawy?
całuski K
Nie, nie jest nam smutno, chociaż bieda naokoło może trochę dołować. „Nicas” są wspaniałymi i pogodnymi ludźmi. Naszym zdaniem jest dużo weselej niż w Kostaryce:)
Pozdrawiamy najwierniejsze komentatorki!
Mustasze
Trochę smutno i trochę pięknie. Wydaje mi się, że odczytałam nastrój tego kraju z waszych opisów,momentami kojarzy mi się z Kubą. Współczucie dla trudnych warunków życia tych ludzi. Piękny sposób podawania adresów. Tym sposobem mój adres brzmiałby mniej więcej tak: „Druga przecznica na północ od dworca, wzdłuż potoku, poniżej szpitala, trzeci dom za piekarnią, niebiesko-zielony z rybkami wokół okien”. Zapraszam!
już ci Agi pisałam o zmieniającym się świecie o miejscach które jeszcze niedawno były tak inne…ale katedra w Leon stoi jak kiedyś, znalazłam ja nawet w swojej kolekcji facbookowych zdjęć z podróży