Don Chocolate i reszta

Little Corn Island, 20 października 2010

Wychodzę na malutki taras naszego drewnianego bungalowu, aby zaczerpnąć świeżego powietrza przed snem. Przez błyszczący księżyc w pełni przelatują białe chmury. Jest bardzo jasna noc. Wiatr od pobliskiego Morza Karaibskiego porusza ostrymi liśćmi palmy, które wydają metaliczny, niepokojący dźwięk. Spada kokos, potem drugi, gdzieś dalej trzeci. Gdzieniegdzie w poszyciu hałasują szare kraby. Nagle między drzewami przemyka biała plama. Już zniknęła, ale przed oczami mam wciąż blond kosmyki włosów. Zjawa? Duch? Czary? Obserwuję dalej. Znów przemyka, tym razem w podskokach. Teraz dokładnie rozpoznaję białą sukienkę niczym z „Jeziora Łabędziego”, chude blade nóżki, jasne dziecięce loki. Nie jest to widok jakiego człowiek mógłby się spodziewać na Little Corn Island, pięknej tropikalnej wyspie u wybrzeży Nikaragui zamieszkanej przez czarną jak heban ludność pochodzenia jamajskiego.

To tylko mała Lola, młodsza siostra Suryi. Surya też ma bladą skórę i prawie białe długie włosy. Jest dość zamknięty w sobie, rzadko się uśmiecha. Lubi patrzeć godzinami na swoją czarno-szarą rybkę uwięzioną w akwarium. Surya ma osiem lat i codziennie chodzi do szkoły. Jego bose stópki stawiają około dziesięciu kroków po miękkiej zielonej trawie i jest już na miejscu. Szkołę wybudował dla niego jego amerykański tata, sympatyczny Derek o długiej, sięgającej pasa brodzie zaplecionej w cienki warkocz, też blond. Chłopca uczy mama, energiczna Katalonka Ana albo wolontariuszka, która w zamian za wyżywienie i nocleg zajmuje się jego edukacją. Po zajęciach szkolnych Suria najczęściej pływa z mamą i siostrą w morzu, biega po trawie albo pomaga tacie reperować różne sprzęty. Dorasta na rajskiej wyspie, na której nie ma nawet jednego samochodu, mieszka kilka metrów od morza.

Surya to jedno z ośmiu wcieleń Sziwy, a także jeden z najważniejszych hinduistycznych bóstw słońca, postać o złotych włosach i ramionach. Gdy Ana odwiedziła lata temu Indie wiedziała, że jej pierwsze dziecko będzie nosiło imię złotego bóstwa. Ana i Derek mają kilka bungalowów na północnym wybrzeżu zapomnianej przez Boga, choć rajskiej wyspy Little Corn Island. Dlaczego zapomnianej przez Boga, pytam Any. Dlatego, że w lokalnej szkole dzieci nie potrafią napisać swojego imienia w wieku dziesięciu lat. Dlatego, że jak Derek poszedł do miejscowej kliniki z ostrym zapaleniem oka pielęgniarka po przebadaniu go postawiła diagnozę – zapalenie pęcherza moczowego. Okazało się bowiem, że lek na tą dolegliwość był jedynym dostępnym w magazynie kliniki. A policjanci, którzy przysyłani są tu z lądu uciekają z wyspy tak szybko jak mogą, ponieważ sami stają się ofiarami włamań i kradzieży.

– Wyedukuję Suryę i on będzie nauczycielem w szkole, w ten sposób damy coś społeczności – planuje Ana.

Nie ma specjalnej więzi między Nikaragueńczykami, a mieszkańcami Corn Islands. Typowym przedstawicielem wysp jest Don Chocolate. To pomagier na naszej łodzi motorowej, która przewozi nas między wyspami. Jest wesołym Murzynem o miękkich ruchach, ładnej, bardzo ciemnej twarzy i głowie pokrytej wełnianą czapą w żółte, czerwone i zielone pasy spod której wystają warkoczyki. Na szyi Don Chocolate kołysze się gruby, plastikowy łańcuch, na palcach rąk błyszczą sygnety. Niezwykle istotnym elementem stroju są przeciwsłoneczne okulary z kolorowymi lustrzanymi szkłami. Wielka koszulka, krótkie spodenki do połowy łydki z krokiem w kolanach, białe skarpety, adidasy. Gdy Pan Czekoladka się odzywa nie do końca się orientuję, czy mówi po angielsku, czy po hiszpańsku. Niezależnie od tego, w którym języku mówią, mieszkańcy wysp połykają co drugie słowo, a z tych co zostaną, co drugą sylabę, niewiele więc zostaje. Okazuje się, że naszym kapitanem będzie jeden z Eagle Boys, dwójki mężczyzn, którzy ubrani podobnie jak Don Chocolate wysiadają ze starego chevroleta po tuningu, który przed chwilą zajechał z piskiem opon nad przystań. Ciemne szyby, gwiezdny spoiler i ogromny napis na masce „Eagle Boys” nie pozostawiają pytań. Szybko się orientujemy, że Eagle Boys cieszą się szacunkiem wśród pasażerów łodzi.

Typową mieszkanką wysp jest też jowialna, ogromna Erikah, która przyrządza dla nas ogromne homary w sosie curry. Erikah gdy się śmieje cała się trzęsie i zawsze powtarza niskim głosem : „Afte ya eat Erika’s food ya will rememba Erikah fo eva.” Ma rację.

Gdy wysiadamy w porcie na Little Corn Island nie wiemy jeszcze, że czeka nas przeprawa do Derek’s Place, czyli miejsca, gdzie mieszka rodzina o jasnych włosach. Najpierw idziemy przez wioskę. Pokonujemy kolejne zapory kolorowego, pachnącego prania wiszącego na sznurkach. Potem marsz wąską glinianą ścieżką przez gęsty las tropikalny. Przesympatyczny dziadek, który mieszka w maleńkim baraku z blachy falistej nieopodal ścieżki wskazuje nam drogę maczetą, mówiąc: „It’s hard, it’s hard but you will make it”. Widzi jak się pocimy pod ciężarem plecaków i kanistrów z wodą pitną, umazani w błocie, glinie, z małymi listkami przyklejonymi tu i ówdzie. W końcu, gdy słychać już morskie fale, idziemy wzdłuż wybrzeża przez palmowy gaj, gdzie jesteśmy świadkami nieziemskiej sceny. Pośród wysokich palm kokosowych siedzi na pniu przepiękna Murzynka i karmi piersią dziecko. Wygląda to niemal mistycznie, najpierw idziemy długo przez gąszcz, nikogo nie widać, aż tu nagle napotykamy siedzącą na pniu kobietę, która spokojnie karmi swoje dziecko. Potem między wysokimi palmami pojawia się miękki dywan pięknej zielonej trawy. A na niej kilka bungalowów krytych strzechą z liści palmy i niewielki napis „Derek’s Place”. Od dziś Lola będzie tańczyć dla nas co noc „Jezioro Łabędzie”.

Agi

Little Corn Island.

Little Corn Island.

3

4

5

6

Tu się zatrzymaliśmy.

Tu się zatrzymaliśmy.

8

9

10

4 Responses to “Don Chocolate i reszta”


  • I znów kolejny mały raj na waszym szlaku, tym razem chyba trochę zapomniany i porzucony. Ciekawa jestem jak Derek i jego żona tam trafili? Tyle ludzkich losów i historii po drodze, choćby dla tego samego warto podróżować po świecie. Co do książki, która nie wątpię, że będzie, to fajnie byłoby poczytać też o losach ludzi napotkanych przez was po drodze, a wartych uwiecznienia.
    Czy nie smutno wam trochę, że już niedługo czas powrotu?
    Uściski
    M.

  • Witaj Moniko!
    No trochę nam smutno, że to już końcówka ale w szarej i trochę już zimnej Polce jest tyle cudownych rzeczy, które na mnie czekają, że jestem podekscytowana powrotem. a Michał dopowiada za siebie, że…stara się o tym nie myśleć :-).

  • Wiem , czego Wam zazdroszczę najbardziej w tej wyprawie.
    Nie czarownych,rajskich miejsc , magicznych momentów,ekstremalnych przeżyć i zaskakujących przygód,nie poruszających świadectw ludzi spotkanych po drodze ani nowych wspaniałych doznań.Ja Wam zazdroszczę innego wymiaru czasu,niespiesznego włóczenia się z miejsca na miejsce, niewymuszonego planowania, wolności dni i godzin bez wiszącego nad głową jak miecz kalendarza wypełnionego po brzegi sprawami do załatwienia,powolnego mijania czasu, który płynie innym rytmem…
    Nie będzie Wam łatwo wejść ponownie do naszego wymiaru,nagle wszystko przyspieszy:)
    Czas jest pojęciem względnym.Ciekawe czy zauważyliście , ze teraz
    płynie inaczej?

  • Agi,
    ależ to się przyjemnie czyta siedzac tu na wyspie po całym pięknym dniu. Juz się ciesze na kolejne.
    Na Derek’s Place jeszcze nie trafiliśmy, bedziemy wypatrywać 😉
    do zobaczenia niebawem
    m

Leave a Reply