Grill

Kawymeno, 15 sierpnia 2010

Już szósta, pora wstawać. Wychodzę przed drewnianą chatę przywitać dzień i wyszorować zęby. Obchodzę dom dookoła i czuję, że mam towarzysza. Idę w stronę rzeki, ale on nie odstępuje mnie nawet na krok. Nie płoszy go ani lekki wiatr, ani poranna mżawka. Cholera – myślę sobie – czy oznacza to, że zapach wędzonej małpy osiadł nie tylko na moim plecaku, ubraniach, śpiworze, ale i wplątał we włosy?

W chwili gdy po trzech dniach spędzonych na rzece dobijamy w końcu do wioski, prawie równolegle z nami przypływa canoe z myśliwymi i trzema ogromnymi pekari. Wojownicy bez słowa wysiadają z łodzi i odchodzą, zabierając zakrwawione włócznie. W opinii, że jedynym obowiązkiem mężczyzn Huaorani jest polowanie, nie ma żadnej przesady. Do łodzi zbiegają po stromych schodach żony myśliwych i z nadludzkim wysiłkiem zarzucają sobie 80-cio kilogramowe obiady na plecy. Pekari biorą na barana, to jedyny sposób, żeby udźwignąć ciężar. Młodsza wraca po trzecią świnię. Obserwując ją z góry, z pomostu widzimy, że ma trudności z podźwignięciem zwierzęcia. Razem z nami scenie przygląda się pół wioski, w tym także mężczyźni. W końcu Michał doskakuje do pekari i z pewnym wysiłkiem wrzuca dziewczynie dziką świnię na plecy. Ona energicznie wspina się po stromych schodach. Jej zbite ciało składa się z samych mięśni, jakby należało do profesjonalnego sportowca. To wszystko dzięki dość monotonnej, bogatej w białko diecie. Huaorani jedzą prawie wyłącznie mięso i to w najczystszej, grillowanej postaci.

Rozglądamy się po wiosce. Tu pewne rozczarowanie… Chodniki, ładne, kolorowe domki, kryte boisko do gry w piłkę. „Dzicy?” Niedługo potem okazuje się, że jesteśmy świadkami pewnego absurdu. Nowoczesna wioska jest rodzajem atrapy, filmowej dekoracji. To „łapówka” działającego do niedawna nieopodal koncernu naftowego, który w 1998, oprócz comiesięcznej pensji wypłacanej starszyźnie, postawił Kajowi (wodzowi) dwupiętrową willę, wybudował domy mieszkalne, szkołę, boisko, rozdawał koszulki firmowe i dziwne książki, np. „Zarządzanie ludźmi-psychologia społeczna.” (taką książkę, jako jedyną oprócz szkolnych podręczników dzieci znajdujemy w chacie, w której się zatrzymujemy). Na początku mieszkańcy przyjęli inicjatywę z entuzjazmem jako „coś nowego”, ale teraz chcieliby powrócić do tradycyjnych domów. W Kawymeno paradoksalnie tradycja kryje się pod przykrywką sztucznej nowoczesności. Gdy tymczasem turystyczne wioski Huaorani, te łatwiej dostępne, znające sztukę dojenia turystów z kasy kryją nowoczesność pod przykrywką sztucznej tradycyjności. Tutaj, nikt na nasz przyjazd nie włożył pióropusza, ani nie odtańczył tańca wojennego, a tyle się o tych ludziach dowiemy w ciągu najbliższych dni.

Wchodzimy do pierwszej chaty, gdzie nie ma nic oprócz hamaka i wielkiego grilla. Na palenisku leży ogromna, zwęglona łapa małpy, którą Huaorani nazywają „mono araña”, głowa pekari i płaszczka rzeczna. Ta sama dziewczyna, której Michał zarzucił świnię na plecy, teraz ją oprawia. Cała operacja rozgrywa się na naszych oczach i nie zajmuje więcej niż 30 minut a wymaga wprawy i dużej siły. Ciach, wyskakuje wątroba, ciach ciach i nie ma serca. Po sprawie. Będzie jedzenia dla całej rodziny na najbliższe trzy dni. Mężczyźni wylegują się na hamakach. Kobieta zakrwawioną dłonią ociera sobie pot z czoła. Znad paleniska wydobywa się wypełniający izbę duszący dym.

W końcu idziemy do chaty sympatycznego Felipe. Jego dom, to oddzielna sypialnia i kuchnia, jak u każdego Huaorani. My śpimy w kuchni, w której rozkładamy namiot.

– O, Kajmanki! – krzyczy Chusa z oddzielonej od reszty pomieszczenia części chaty.

– Trzymają je tu jako maskotki?! – odkrzykuje z entuzjazmem Wonsu.

– Nie, smażą się na ruszcie i będą na kolację. – mówi ze śmiechem.

Widzę zawód na twarzy Michała. Ale jego pytanie nie jest bezpodstawne. Huaorani często przygarniają chore zwierzęta lub małe upolowanych matek. Stąd w wiosce tyle oswojonych ptaków i małp. Matki, które akurat mają niemowlęta i karmią, użyczają swojej piersi również małpkom, pekari, a nawet małym ocelotom!

Niepewnie spacerujemy po wiosce. Jak zwykle w takich momentach, odruchowo, dużo się uśmiechamy. Niespodzianka. Nikt nie odwzajemnia uśmiechu. Mieszkańcy wsi mają na tyle rzadki kontakt z gringos, że nie nauczyli się uśmiechać na komendę. I dobrze. Tubylcy nie są zbyt chętni do rozmowy. Szczególnie kobiety wydają mi się groźne, zdecydowane, dominujące w rodzinie. Surowo traktują swoich mężów, a nawet dzieci. Często mówią podniesionym głosem, tonem nieznoszącym sprzeciwu. Nie ma w nich matczynej czułości, opiekuńczości, ciepła. Może właśnie dlatego Huaorani, są plenieniem wojowników, że od najmłodszych lat hartuje się nie tylko ich ciała, ale i dusze. Dla nich liczy się konkret, a konkret to mięso, broń i walka. To jedno z nielicznych plemion, które nie kultywuje życia duchowego, nie zajmuje się sprawami magii, nie ma szamanów. To dumni, twardzi ludzie, wojownicy. I choć ostatnio są raczej myśliwymi niż wojownikami, to nie dalej jak kilkanaście lat temu doszło do pewnego incydentu. Otóż wojownicy z jednej z izolujących się wiosek przybyli pod osłoną nocy do Kawymeno, aby porwać pewną pannę, córkę wojownika o ogromnej sławie. Chciano ją wydać za swojego wodza. Mężczyźni z Kawymeno wyruszyli z odsieczą. Dziewczyna bezpiecznie wróciła do matki, a dziesięciu wojowników z sąsiedniego plemienia przypłaciło to życiem. Takie opowieści są bardzo bliską przeszłością. Do dziś Huaorani strzegą swojego terytorium i każdy człowiek o odrobinie rozumu, wie, że nie należy kusić losu, że lepiej trzymać się z daleka i nie przybywać bez zaproszenia. Na nasze szczęście Chusa jest ich dobrym przyjacielem.

Nagle zauważamy człowieka, który w niczym nie przypomina jednego z nich. Zagadujemy. Odpowiada nam pięknym castellano, co również odróżnia go od tubylców, którzy mają z tym często problem, ponieważ ich ojczystym językiem jest huaorani. Na oko ponad czterdziestoletni Jack jest synem bogatego, konserwatywnego biznesmena z Guayaquil. Niegdyś, młodzieńczy bunt rozbudził w nim socjalistyczne marzenia i wzniecił nienawiść do imperializmu, nade wszystko tego rodem ze Stanów Zjednoczonych. Ojciec chcąc poskromić niepokornego syna wysłał go na studia na Florydę. Jack z wyróżnieniem ukończył wydział inżynierii lotniczej, wrócił do kraju i przepracował pięć lat na lotnisku w Guayaquil. Od zawsze fascynowało go życie prymitywnych plemion. Nawiązał kontakt z misjonarzami i już miał lecieć na wolontariat do Afryki, gdy coś go tknęło i pomyślał: „Po co mam lecieć tak daleko, jeśli mój własny kraj pełen jest tradycyjnie żyjących Indian.” Wtedy nie miał jednak pojęcia gdzie ich szukać. Wyruszył do selwy, dotarł do Nuevo Rocafuerte, siedział i czekał… Raz przejazdem pojawił się tam Kaj. Jack prosił, aby zabrał go ze sobą. Bez skutku. Wciąż siedział i czekał. Aż pewnego dnia Kaj znów zjawił się w Nuevo Rocafuerte, aby poddać się operacji. Jack odwiedzał go codziennie w szpitalu. Ale głównie na siebie patrzyli, ponieważ Kaj nie mówił wcale po hiszpańsku, a Jack nie znał huaorani. W końcu przez okno ujrzeli dzieci wybiegające ze szkoły i Jack na migi pokazał, że on będzie profesorem w Kawymeno. Kaj w końcu się zgodził i tak Jack żyje z plemieniem już piętnaście lat. Na polowania chodzi tylko w weekendy, gdy nie ma szkoły, ale bardziej towarzysko, bo zwierząt nie zabija (chociaż je zjada, grillując je jak każdy mieszkaniec wioski).

– Czy masz zamiar na zawsze tu zostać, czy tu jest twój dom? – pytam.
– Jak zniknę, to Kawymeno przestanie istnieć. Gdy tu przyjechałem było tylko dziesięć rodzin, które przyprowadził tu pięć dekad temu Kaj. Teraz jest około trzydziestu, ludzie przeprowadzili się tu z sąsiednich wiosek, żeby edukować dzieci.

Rozmowę przerywa dziewczynka, która przynosi Jackowi ogromną rybę na kolację. Przy okazji upewnia się, o której odbędzie się jutro próba generalna przed wyborami miss prowincji. Jack przyznaje, że chętnie przeniósłby się do plemion ukrytych głęboko w selwie, które odmówiły kontaktu ze światem zewnętrznym, ale wie, że i jego przegonią, więc czeka na jakąś okazję.

-Ale dlaczego, po co to Panu? – staram się zrozumieć.
-Tamci ludzie żyją naprawdę tradycyjnie, a mi takie życie się bardzo podoba.

Zaglądam Jackowi przez ramię. W przestronnym domu stoi telewizor, komputer. Nie do końca potrafię poukładać te puzzle. Nagle przed Jackiem staje mężczyzna, który przyszedł po codzienną dawkę swojego leku. Okazuje się, że miejscowy nauczyciel jest także lekarzem. Jedno jest pewne, Jack robi dla wspólnoty więcej niż ktokolwiek inny.

Widzimy się nazajutrz rano na próbie generalnej przed wyborami miss. Niemalże całe mieszkanie nauczyciela zastawione jest tradycyjnymi strojami i gigantycznymi pióropuszami. To on od lat zachęca dziewczyny, żeby z przyniesionych przez myśliwych kolorowych piór papuzich robić tradycyjne ozdoby i prezentować je podczas wyborów. Zresztą Huoarani mają famę, zawsze zdobywają tytuł miss. Jack mówi że to przez ich tradycyjne ubiory, które są niezwykle skąpe, a to jest mile widziane prawie w każdym miejscu świata. Dziewczęta występują tak jak je Pan Bóg stworzył, gdzieniegdzie okryte naszyjnikiem i spódniczką z nasion selwy oraz piór. Strój jest skromny, a zarazem imponujący!

Nauczyciel interweniuje także w sytuacjach kryzysowych. Kiedyś wybrał się na krótko do Quito, a tu telefon z rządu, że sprawa niecierpiąca zwłoki, że helikopter już po niego wysłany… A dokładniej, pilnie potrzeba mediatora, bo Kaj oszalał i rzucił się z włócznią na pracowników koncernu naftowego. Ludzie są przerażeni. Jack przyleciał, wziął Kaja na bok, a ten w śmiech, że chciał tylko cukier pożyczyć, ale, że go nie mogli zrozumieć, to troszkę się rozzłościł, ale nikomu krzywdy zrobić nie chciał.

Idziemy umyć się w rzece. Mama stojąc po pas w wodzie ćwiartuje potężną małpę, płucząc kawałki mięsa w wodzie i wrzucając do plastikowego wiadra. Za blat kuchenny służy jej wyłożony blachą dziób starego canoe. Na łódce bawią się jej malutkie, nagie dzieci. Mama daje córeczce, może trzyletniej, dziwną zabawkę, długie różowe jelito cienkie połączone z białym grubym, wyciągnięte prosto z brzucha małpy. Dziewczynka radośnie bierze prezent w dłonie, potrząsa nim, wymachuje, aż w końcu z rozmachem ciska w brunatny nurt rzeki. Odprowadzam wzrokiem zabawkę. Tego widoku nie zapomnę do końca życia. Naprawdę jesteśmy wśród „dzikich”.

Spotkanie z Huaorani było niezapomnianym i bardzo mocnym przeżyciem. Myślę, że jest niewiele miejsc na świecie, gdzie można być świadkiem żywej tradycji, obcować ludźmi którzy od pokoleń robią rzeczy po swojemu, lekceważąc rozwój i globalizację. Choć nie była to łatwa konfrontacja… Marzę o tym, żeby pozbyć się w końcu tego makabrycznego zapachu.

Agi

9

Kawaymeno.

Kawaymeno.

Nad paleniskiem, obok osmolonych kołczanów na strzały nasączone kurarą, wiszą kawałki małpy (na później).

Nad paleniskiem, obok osmolonych kołczanów na strzały nasączone kurarą, wiszą kawałki małpy (na później).

Grillowany kajman

Grillowany kajman.

Naprawdę nie chcesz żebym ci pomógl i zaniósł  pekari do chaty?

Naprawdę nie chcesz żebym ci pomógł i zaniósł pekari do chaty?

Jatka.

Jatka.

12

Domy podarowane przez koncern naftowy są używane cały czas
Reina de Kawymeno.

Reina de Kawymeno.

14

15a

1 Responses to “Grill”


  • fascynujące!
    ale ciągle przychodzi mi do głowy pytanie….gdzie Was jeszcze zaniesie ta nieposkromiona ciekawość świata, na ile jeszcze niebezpieczeństw przyjdzie Wam do głowy się zdecydować , żeby
    doświadczyć czegoś prawdziwego???
    Czy na pewno nie ryzykujecie nadmiernie? trochę się martwię!
    dlaczego rozwój cywilizacji taki jest dla Was nieciekawy a dzikość fascynująca? W Łowiczu też bardzo silne są tradycje, pięlegnowane z prawdziwą troską aby jak najwięcej zachować z dziedzictwa przodków:)
    Czy na pewno zachowujecie wystarczająco zdrowego rozsądku w sprawie BHP podrózy?Czy już wszystko dobrze??
    całuski , K

Leave a Reply