Kawymeno, 17 sierpnia 2010
Wyruszyliśmy w siedmioro, bladym świtem. Nasza czwórka oraz trzech Huaorani. Trzech myśliwych. Felipe, jeden z nielicznych Huaorani, który nosi hiszpańskie imię, wziął ze sobą strzelbę. Kawya, szczerbaty, muskularny wojownik, wspinający się najlepiej ze wszystkich po drzewach, niósł dmuchawkę – bodokera (zwaną wśród niektórych plemion cerbatana) oraz kołczan ze strzałkami nasączonymi kurarą. Najstarszy ze wszystkich, Wani, najbardziej doświadczony łowca i doskonały tropiciel, również wziął strzelbę i kilka włóczni na dzikie świnie.
Zacumowaliśmy nieopodal miejsca, gdzie pekari przychodzą do wodopoju. Już samo wydostanie się z canoe było wyzwaniem. Na stromy brzeg, porośnięty gęstym lasem, trzeba przebrnąć po kolana w błocie. Rzeka Yasuni trochę wyschła, gdyż od dwóch dni nie było długiego deszczu. Wyskakujemy jeden po drugim z łodzi, zaciskając palce u stóp przy każdym kroku przez błoto, aby nie zgubić długich, czarnych kaloszy.
Zapuszczamy się w gąszcz. Kawya wyrąbuje przed nami drogę maczetą, Wani oddala się co jakiś czas, znika w zieleni, daleko przed nami, nasłuchując. Binter, który jak się okazało również jest myśliwym i również wziął strzelbę, zamyka pochód. Chusa taszczy kilka zapasowych włóczni, Agi aparat a ja owoce i zapasy wody pitnej na cały dzień w selwie.
Huaorani żywią się prawie wyłącznie mięsem. Czasami dodadzą do posiłku trochę bulwiastej yuki, ale podstawowym pokarmem jest mięso. Prawie codziennie ktoś z Kawymeno wybiera się na polowanie.
Patrzę z podziwem, jak poruszają się po lesie i staram się za nimi nadążyć. Mimo, że oddaliliśmy się już znacznie od brzegu Rio Yasuni, ciągle grzęźniemy w błocie, ślizgamy się raz pod górę, raz w dół, przeskakujemy wielkie, przegniłe pnie, przechodzimy w cieniu olbrzymich drzew kapokowych, podążając ku matecznikowi. Po kilku minutach spływam potem, powietrze jest lepkie jak pajęczyna, parują mi okulary. Nagle słyszymy podekscytowany szept Kawya. Pozostali biegną bezszelestnie, w jego stronę. Próbuję przedrzeć się przez krzaki i liany w tym samym kierunku, ale ciężki plecak zawadza a mój wzrost nie pomaga. Binter mnie wyprzedzając, rzuca „mono araña”.
Przedzieram się dalej, słyszę hałas w koronach drzew. Widzę dyndającą gałąź, potem następną. Małpy salwują się ucieczką na inne drzewa, ale trudno jest zgubić Huaorani, kiedy już raz złapią trop. Chyboczące się gałęzie zdradzają każdy ruch zwierzęcia. Nagle padają trzy strzały, prawie jednocześnie jeden po drugim. Chwilę potem głuchy huk. Później jeszcze jeden. Dobiegamy do Juana Carlosa. Czekamy, aż wrócą myśliwi. Pada jeszcze jeden strzał, dużo dalej.
Wkrótce wracają Kawya i Felipe, taszcząc zakrwawione, czarne kształty. Patrzę na stworzenia i dociera do mnie, że to nie żadna zabawa w dżunglę, tylko prawdziwe polowanie. Dwie czarne małpy, z brązowym futrem w okolicach głowy, leżą zakrwawione na ściółce. Huaorani uśmiechają się, Chusa mówi, że są bardzo zadowoleni, szybko natrafiliśmy na trop. To małpy-pająki, „mono araña”, nazywane tak dlatego że potrafią rozpiąć się na swoich długich kończynach pomiędzy konarami niczym wielki pająk. Polska nazwa tych stworzeń jest jeszcze ciekawsza: czepiak belzebub.
Nagle dostrzegam kątem oka jakiś ruch. Klatka piersiowa jednej z małp unosi się lekko, a zwierzę ciągle jeszcze płytko oddycha! Przeżyło nie tylko dwa postrzały, jeden w nogę, drugi w pierś, ale również upadek z kilkunastu metrów. Indianie podchodzą do zwierzęcia, Felipe dotyka rany nieprzytomnej małpy. Przestaje mi się to podobać. Ich odruchy są całkowicie wyzbyte jakiegokolwiek współczucia dla zwierzęcia. Domagamy się stanowczo, aby jak najszybciej dobili czepiaka i zakończyli jego cierpienia. Nie mogą pojąć, po co, skoro małpa i tak zdechnie wcześniej czy później. Nie chcą strzelać, żeby nie marnować nabojów. Właśnie w tej chwili bardziej niż kiedykolwiek czuję, że należymy do dwóch zupełnie różnych światów. W końcu Felipe dusi małpę. Odwracamy wzrok. Co innego czytać o pierwotnych plemionach, które żyją z polowania a co innego widzieć to na własne oczy.
Z krzaków wyłania się Binter i taszczy swoje trofeum. To chorongo, wielka małpa, której odgłosy słyszeliśmy w selwie pierwszego dnia podróży. Wraca też Wani, któremu nie udało się nic upolować. Zostawiamy zwierzynę pod przykryciem z grubych liści paproci, pod drzewem i zagłębiamy się dalej w las, szukając ptactwa i pekari.
Wędrujemy tak kolejną godzinę, każdy krok robi się coraz cięższy. Nie jestem już pewien, czy chcę oglądać dalszy ciąg polowania, ale nie ma wyjścia. W pewnym momencie Wani zauważa jeszcze dwa czepiaki wysoko, w koronach drzew. Zaczyna się pościg. Padają strzały, niecelne. Małpy przeskakują na kolejne drzewa, rozdzielają się, pędzimy za tą większą. Musimy pokonać znacznie większy dystans na ziemi, niż czepiak w koronach drzew. Zdyszani podbiegamy do grubego drzewa kapokowego. Wani mówi, że małpa przyczaiła się na górze, to jej sposób na zgubienie myśliwych. Nie ruszając się, nie zdradzi swojego położenia. Huaorani nie wiedzą, że małpa ma wśród nas swoich stronników. Agi i ja, kibicujemy jej po cichu, licząc że zgubi myśliwych. Chusa znajduje gruby, wyschnięty konar i uderza nim w pień drzewa. Głuchy odgłos niesie się dookoła, cienkie warstwy drzewa odrastające od pnia na bok zaczynają drgać. Zaniepokojona małpa porusza się, zdradzając swoją obecność. Jeszcze jeden strzał. Oczekuję głuchego łoskotu spadającego zwierzęcia, ale nie, czepiak przeskakuje na kolejne drzewo. Obok mnie przebiega Kawya, jego ramiona naprężone pod ciężarem niesionej pionowo bodokera, głowa uniesiona w górę, aby nie zgubić śladu. Rzucam się za nim. Kawya przystaje, odkłada tubę, z kołczanu wykonanego z kawałka palmy wyciąga nasączone trucizną cienkie igłopodobne strzałki. Następnie z naczynia wykonanego z pustego, nieznanego mi owocu wyjmuje odrobinę czystej bawełny, której kłębów widziałem sporo unoszących się na rzece Yasuni. Okręca kłębek wokół strzałki. Dzięki temu nie będzie się ruszać w łożysku bodokera i pocisk nie zboczy ze swojej trajektorii. Kawya unosi tubę, pod kątem, naprężają mu się mięśnie karku. Dmucha. Pudło. Czepiak mknie dalej w koronach drzew.
Pościg trwał jeszcze kolejną godzinę, głowy zadarte w górę, strzały z kurarą wędrujące w powietrze. W końcu jednak przez przypadek Huaorani dostrzegli jeszcze smaczniejszy kąsek. Ptaka pauhil (taką nazwę podał Chusa, ale nie jestem jej pewien). W ten sposób dzielny czepiak uszedł z życiem, a Kawya ustrzelił ptaka. Zastanawiało mnie, dlaczego człowiek może jeść zwierzę zabite kurarą, a trucizna mu nie szkodzi. Ale Felipe powiedział mi, że taka dawka jest za mała dla człowieka. Musiałbym dostać co najmniej kilkoma strzałami, żeby poczuć moc trucizny w moim ciele. Próbowałem również strzelać z bodokera i muszę przyznać, że strasznie trudno jest wycelować. Tuba z wydrążonego pnia palmy jest bardzo długa, ciężka i ręce mi latały, gdy trzymałem ją wyciągniętą przed siebie. Tym bardziej godna podziwu była precyzja z jaką Kawya trafił ptaka pauhil.
Nie natrafiliśmy na ślad pekari, więc nie zobaczyliśmy na własne oczy jak Huaorani szarżują na nie z włócznią, ale wrażeń i tak mieliśmy aż nadto.
Z powrotem w Kawymeno podglądamy jak Huaorani przyrządzają swoje ulubione danie: grillowaną małpę. Najpierw rzucają zwierzę na ruszt, czekają aż futro się osmoli a następnie je oskrobują i… to wszystko. Później zwierzę wraca na ruszt. Gdy już jest gotowe, odkrawają kawałek po kawałku i jedzą. Reszta małpy wędzi się w dymie i wystarczy na kilka dni.
Obydwa gatunki małpy, na które polowali Indianie uważane są za zagrożone, a chorongo jest na granicy wymarcia. Chusa mówi jednak, że Huaorani mają prawo na nie polować, teren Parku Narodowego Yasuni należy do nich, to są ich ziemie i od wieków polowali na oba gatunki. Na pewno jest w tym sporo racji, w końcu Indianie nie mogą pójść do spożywczego, trudno też od nich wymagać, aby przerzucili się na drób albo przeszli na wegetarianizm, skoro od zawsze byli mięsożercami. To nie Huaorani tak przetrzebili selwę, tylko kłusownicy i ludzie cywilizowani, którzy z polowania uczynili sobie sposób na życie. Chociaż im częstszy kontakt ze światem zewnętrznym, tym więcej pokus i niewykluczone, że niektórzy myśliwi z Kawymeno zaczną handlować zwierzętami, żywymi i martwymi. Kupcy z Coca dobrze płacą za papugi w klatkach, kajmany albo małe małpki. A Pompeya, mała osada nad brzegiem Rio Napo jest jednym, wielkim czarnym rynkiem. W miejscowych restauracjach można zjeść wszystko na co w selwie polują Huaorani.
Michał
Nie wiem jak Wy ale ja cieszę się , ze już stamtąd wracacie!
Czy Wy startujecie w konkursie na najbardziej”hardcorową” przygodę w świecie podróżników?
Tam sie na pewno nie wybiorę,
ale wielu czytelników pewnie bardzo Wam zazdrości i wcale się nie dziwię:)
i coś jeszce na F,
Kasia