okolice Mount Taranaki, 3 maja 2010
Podczas podróży po Australii określiłem Darwin jako bramę, przez którą Azjaci szturmują Australię. Jednak przy Auckland, Darwin wydaje się tylko sennym i w miarę jednolitym kulturowo miasteczkiem.
Największe miasto Nowej Zelandii, w którym mieszka 1/3 mieszkańców całego kraju, doskonale obrazuje w jakiej części świata byliśmy. Biali to nawet nie połowa mieszkańców. Ponad jedna piąta mieszkańców to Chińczycy. Nigdzie indziej nie mieszka tylu Maorysów. A przede wszystkim jest to największe skupisko Polinezyjczyków na całym Pacyfiku: prawie 200.000 Samoańczyków, Tongijczyków, Niueńczyków, Fidżyjczyków, mieszkańców Wysp Cooka, Tuvalu a nawet tak odległych krajów jak Kiribati. Są też Japończycy i Koreańczycy. Widać również emigrantów ze wschodniej Afryki i Indusów.
Jemy koreańskie naleśniki w jednej z ulic w centrum miasta i czujemy się jak w nowoczesnej dzielnicy Pekinu. Liczę przechodniów. Na 15 było dwóch białych i dwóch Polinezyjczyków. Reszta to Chińczycy, którzy opanowali wszystkie ulice odchodzące od Victoria Street. Tu nie ma chińskiej dzielnicy, Chinatown jest niepotrzebne, gdyż poza przedmieściami miasto jest chińskie. Auckland jest w Chinach modnym miejscem do studiowania. Zamożne rodziny z Państwa Środka wysyłają tu dzieci albo na studia, albo na naukę angielskiego.
Patrzę na grupkę wystylizowanych nastolatków z tego kraju: chłopaki w spodniach-rurkach, fryzurze a la Brian Molko z Placebo, kapeluszu, conversach, ray-banach, każdy z i-phonem. Siedzą przy stoliku na zewnątrz Starbucksa, jeden kuca na krześle, drugi opiera nogi na stole, trzeci podryguje, gdyż jednym uchem słucha muzyki. Zastanawiam się, czy będą chcieli wracać do domu po studiach, do kraju gdzie Internet jest cenzurowany, gdzie krytykowanie władzy jest zabronione a co roku kilka tysięcy osób jest skazywanych na karę śmierci za różnorakie przestępstwa. Podobno zaledwie jeden na dwudziestu Chińczyków z Auckland urodził się w Nowej Zelandii.
Miasto jest duże, ulice są zakorkowane, a jednak dobrze nam tu. Atmosfera jest przyjazna, nikt nie zwraca uwagi na turban sikha, wytatuowaną twarz Maorysa, Somalijkę w tradycyjnym stroju albo grubą Samoankę w kwiecistej sukience. Z perspektywy Auckland Polska jest butelką, w której zamknięto jeden łańcuch DNA.
Wibrująca metropolia nie pasuje nam do książkowego obrazu Nowej Zelandii, która miała być bardziej angielska od Anglii, miała być sennym, wiejskim kraikiem na końcu świata. Chcemy się jak najszybciej wyrwać z macek cywilizacji i jej pułapek, ale nie jest to proste, po tropikach jesteśmy zgłodniali kultury i wygód no i musimy trochę o siebie zadbać, gdyż „zdziczeliśmy”. Stąd kino, fryzjer, muzea, sklepy fotograficzne, chińskie i hinduskie restauracje. Wreszcie, po pięciu dniach spędzonych w większości w hostelu, w pokoju który przypominał pomieszczenie sztabu gen. Kutrzeby przed bitwą nad Bzurą (wszędzie mapy, przewodniki, ulotki i broszury turystyczne), wyruszamy na północ Wyspy Północnej.
Znowu w vanie, znowu w drodze.
Na początek docieramy do lasów kauri, gigantycznych drzew z rodziny kauczukowców, porastających kiedyś całą wyspę. Teraz występują jedynie w rezerwatach, na skutek systematycznego wyrębu przez ostatnie dwa stulecia. Są tak wielkie, że przy niektórych sekwoja wyglądałaby jak wiotka osika.Niestety pogoda była, delikatnie rzecz ujmując, deszczowa, więc tym razem zdjęć nie będzie.
Krajobraz szybko staje się zgodny z naszymi wyobrażeniami. Urokliwe, ale trochę zaściankowe miasteczka wciśnięte między wzgórza, na których pasą się setki, nie, tysiące, nie, miliony owiec. Na jednego Nowozelandczyka przypada ich dziesięć. Jest późna jesień, wszędzie jest mgliście i kolorowo. Na równinnych obszarach gospodarstwa ogrodzone są żywopłotami. Po prostu „Merrie England”.
Nowa Zelandia ma w sobie świeżość i pierwotność, której już nie ma w Europie. Pod wieczór, piątego dnia podróży, w miasteczku Taumarunui skręcamy na starą, rzadko już używaną drogę o pociągającej nazwie Forgotten World Highway. Zmiana jest natychmiastowa. Ledwo znikają światła stacji benzynowej w Taumaranui, spowija nas ciemność. Jedziemy na długich światłach, które oświetlają potężny las po obu stronach. Opos ledwo unika moich kół. Żałuję, że przeżył. W Nowej Zelandii jest ich 16 milionów, zjadają wszystko i nie ma tu żadnego drapieżnika, który byłby ich naturalnym wrogiem. Wyżerają jaja większości ptaków na obu wyspach, powodując, że od kiwi po papugę kea, wszystkie walczą o przetrwanie. W kilkanaście lat są w stanie wykończyć rośliny i większość ogniw łańcucha pokarmowego tego kraju. Plakaty w centrach turystycznych wręcz proszą o ich zabijanie. Przedstawiają zdjęcie oposa z zakrwawionym pisklakiem w łapie, podczas nocnego polowania. Taki jest skutek nieprzemyślanego ich wprowadzenia w połowie XIX wieku z Australii (odstrzeliwano je dla futer).
Ale wróćmy na Forgotten World Highway. Śpimy w lesie i wczesnym rankiem jedziemy dalej. Droga jest nieprawdopodobna. Przez godzinę nie mijamy żadnego samochodu, jedziemy pośród lasów ogromnych paproci, wąwozami wzdłuż skał, gdzieniegdzie objeżdżając kamienie, które spadły na drogę. Później przez jednopasmowy tunel wykuty w litej skale, wyglądający jak ten z „Kopalni króla Salomona”. Następnie przez samotne, niekończące się pasma wzgórz, a jedynymi stworzeniami, które widziały nasz pojazd, były setki owiec pasących się po obu stronach drogi. Na obiad zatrzymujemy się przy strumieniu, zaraz za wąskim mostem, na którym z ledwością mieścił się jeden pojazd. Nieopodal wśród pierwotnych paproci odkrywamy XIX-wieczny grób geodety, który zmarł tutaj podczas pracy zleconej przez gubernatora Nowej Zelandii. Później trafiamy do miasteczka Whanga, które jakiś czas temu poróżniło się z rządem w Wellington i ogłosiło secesję. Przy drodze wita nas znak „Republic of Whanga’s capital is only 22 kms away. Come and increase our population”.
Oglądając atlas drogowy Nowej Zelandii można odnieść wrażenie, jakby ktoś próbował nanieść dwie siatki nazw miejscowości na ten sam region. Z jednej strony miasta, których nazw nie sposób zapamiętać, pochodzenia maoryskiego (Kaikohe, Kerikeri, Whangarei, Ohakune, Waipukaru) a z drugiej strony nazewnictwo rodem wzięte z brytyjskiej historii i sztuki (Cambridge, Hamilton, Wellington, Hastings, Nelson). Zderzenie dwóch światów, które teraz splecione są ze sobą na mapie, z tym że ten starszy coraz trudniej jest dojrzeć, o czym mieliśmy się niedługo przekonać.
Michał

Victoria Street, Auckland.

Port.

Maoryski z rodzin walczących podczas II Wojny Światowej podczas święta narodowego ANZAC (Australia and New Zealand Army Corpse), oddają hołd poległym za Matkę Brytanię.

ANZAC Day.

Forgotten World Highway.
fantastyczne jest to zdjęcie z pniem drzewa ….ghost tree..
zrobiło na mnie niesamowite wrażenie, autor miał poetyckie natchnienie, piękne..
Dziś mam jakby niedosyt, Nowa Zelandia potraktowana jakoś skrótowo, zwłaszcza , ze wiem , ze Was juz tam nie ma i nie będzie więcej zapisków, szkoda.
Marzyłyby mi sie jeszcze zdjęcia , wiecej , bo słyszałam , że to najbardziej malownicze krajobrazy świata .
Choć oglądając Wasze zdjęcia z innych zakątków zaczynam mieć watpliwości czy NZ nie jest przereklamowana.
Dziś także poczułam , że niedosyt będzie powracał, bo przecież choć wszystkiego dotykacie i doświadczacie z dużej bliskości nie możecie napisać wszystkiego, bo rok trzeba byłoby rozciąąąąągnąć.
Trzeba to zaakceptować …
i tak dużo piszecie i absolutnie mam świadomość ile to musi Wam zabierać czasu , dziękujemy:))))
Powtórzę tylko po raz kolejny- byłoby grzechem nie wykorzystać tego interesującego materiału , który tak świetnie nadaje sie na książkę . Zwłaszcza , że jest bardzo sprzyjająca atmosfera wobec książek podrózniczych i co najwązniejsze popyt- zainteresowanie czytelników .Dużo mówiło sie ostatnio o popularności książki Tomka Michniewicza „Samsara” i jego portalu http://www.koniecswiata.net/. Specjalnie kupiłam , żeby sprawdzić skąd ten zachwyt i świetne recenzje.
Wasz blog jest świetny, ma wielki potencjał .Piszcie jak najwięcej , jestem pewna czytelniczego sukcesu,
Wasza wierna fanka!
Też bym chciała ciut więcej o Nowej Zelandii, zwłaszcza że NZ i Australia to kraje, o których marzyłam od dzieciństwa (zwłaszcza po przeczytaniu „Tomka wśród kangurów”),ale i tak pięknie. Cień drzewa wysnuwający się z pnia przecudny, jakby dusza tego ściętego drzewa unosiła się w powietrze.
Podpisuję się obiema (obydwiema?) rękami pod komentarzem Kasi: myślcie poważnie o książce!!! Z samego swego charakteru blog niewystarczający, obraz waszej podróży na pewno byłby jeszcze pełniejszy i barwniejszy, a czytelników z całą pewnością by nie zabrakło.