10 stycznia 2010, Bangkok
Na ogromnym, nowo otwartym lotnisku Suvarnabhumi w Bangkoku wita nas zastęp uśmiechniętych kobiet. Zamiast girland- schludna biała polówka, błękitne ogrodniczki, czepek i niebieskie, błyszczące kalosze. Zamiast kołysać biodrami- rytmicznie machają ultranowoczesnymi rurami od odkurzaczy.
Ta sama drużyna towarzyszy nam na każdym niemalże kroku w Tajlandii. Są obecne na ulicach, w centrach handlowych, stacjach kolejowych, szpitalach. Zawsze w ruchu, zawsze w służbie czystości. Ten wdzięczny sztab drobnych Tajlandek powitalny to służby sprzątające, szorujące i polerujące. Po Indiach i Nepalu zanurzamy się w inny wymiar podróżowania. Od dziś jest słonecznie i sterylnie. Wakacje.
Otwieram poranną gazetę. Na drugiej stronie ogromne ogłoszenie, wytłuszczony napis krzyczy „Zmiana płci jedyne 1 435 $”. Za niewiele ponad trzy tysiące złotych tajscy chłopcy mogą stać się kobietami. Fenomen lady boys za każdym razem zaskakuje mnie na nowo.
Dlaczego akurat tutaj tylu mężczyznom wydaje się, że powinni byli urodzić się kobietami? Czy to moda, czy kulturowe uwarunkowania, czy może pełna społeczna akceptacja? Na ulicach Bangkoku dosyć często widzimy drobne, ponętne, modnie ubrane he-she (jak określają ich-je sami Tajlandczycy) z dużym biustem. Znakiem rozpoznawczym jest jedynie jabłko Adama albo duże, męskie stopy. Tajlandczycy są jednak niezwykle tolerancyjni, a lady boys mają swoje miejsce w społeczeństwie. W kropce są tylko niektórzy młodzi i rozhulani turyści, którzy huczny wieczór kończą niekiedy w objęciach kobiety z grdyką, a poranki odkrywają okrutną prawdę i przynoszą gorzkie rozczarowanie.
Przez ostatnie pięć lat Bangkok zmienił się nie do poznania. Po ulicach jeżdżą taksówki w kolorze dragon fruita (rajskiego owocu o perłowo różowej skórce i fantazyjnych wypustkach) oraz pick-upy. Niektóre fragmenty miasta wyglądają jak żywcem wyjęte ze Stanów Zjednoczonych, do czego przyczynia się niezwykle gęsta sieć sklepów „seven eleven”. Ostatnio Tajlandia zaistniała w księdze rekordów Guinessa dzięki napisowi ułożonemu z 444 mini morrisów – „Niech żyje król”.
Król jest w Tajlandii jak bóg.
Jego wysokość Bhumibol Adulyadej jest najdłużej rządzącym monarchą świata, 62 lata z koroną na głowie. Jest chyba także najbardziej kochanym i najbardziej obfotografowanym monarchą świata. Zdjęcia i pomniki Jego Wysokości zdobią w Tajlandii każdy plac, skrzyżowanie, budynek instytucji państwowej, mieszkanie, sklep, hotel, czy restaurację. W zależności od miejsca i okazji Jego Wysokość medytuje, dzierży insygnia władzy, paraduje w wojskowym mundurze, łowi motyle, wącha kwiatki, jest zadumany, uśmiechnięty. Miedzy sobą żartujemy z króla, w tajemnicy szargamy największe sacrum kraju. A może obecne wszędzie portrety króla są próba zapanowania nad społeczeństwem? Strzeż się! Król patrzy.
Zwiedzamy miasto sunąc szerokimi, gładkimi ulicami. Mijamy ogromne połacie zieleni, wielopiętrowe gigantyczne domy handlowe, przejeżdżamy pod estakadami, nad naszymi głowami na trzech różnych poziomach sunie bezgłośny sky train, pod nami rozciąga się metro. Jesteśmy w sercu wielkiej, błyskawicznie rozwijającej się metropolii. Tajlandczycy to naród kupców, a sama stolica to 24 godzinny targ, gdzie w zależności od pory dnia zmienia się tylko oferowany w danym miejscu towar. Rano na rogu rozkłada swoje stoisko sprzedawczyni mrożonego cappuccino, potem w tym samym miejscu można zjeść pad thai (tradycyjny makaron ryżowy z kiełkami, tofu, krewetkami, sosem rybnym, orzechami ziemnymi, cukrem i limonką), popołudniu kupić kwiecistą chustę, aż w końcu około północy pojawia się w tym miejscu alternatywnie ubrana parka, która sprzedaje t-shirty z autorskimi nadrukami.
Zwiedzanie gigantycznej stolicy zaczynamy od złapania taksówki wodnej płynącej kanałami miasta. Tuż po wejściu na pomost wyhacza nas wystylizowana starsza Tajlandka ze sztucznymi rzęsami (ostatni krzyk mody w Tajlandii). Próbuje nam wcisnąć jakiś drogi pakiet dla turystów. My nie chcąc tracić czasu na dyskusję mówimy po prosu, że nie mamy pieniędzy. Matrona zerka na nas spod kurtyny rzęs i mówi: „You don’t have money, so you go back home, you earn money and you come back next year”. Kompletnie mnie zatkało, a potem wytłumaczyłam sobie, że to przecież Tajlandia pełna Tajlandczyków, którzy gwiżdżą sobie na turystów. Kraj, w którym podróżny dostaje w recepcji klucz i sam maszeruje obejrzeć wolny pokój.
Zaczynamy od chińskiej dzielnicy, gdzie dawno temu, tak samo jak w innych krajach południowo-wschodniej Azji przybyli wybiedzeni chińscy emigranci, którzy dziś jeżdżą drogimi samochodami i handlują złotem lub przynajmniej losami na loterię. W ich świecie wszystko kręci się wokół pieniądza, to oni trzęsą gospodarką Tajlandii, Filipin, Malezji, Indonezji. Są znienawidzeni przez rdzenną ludność, ale niezbędni dla egzystencji kraju. Mijamy stragany z suszonymi korzeniami, grzybami, apteki, gdzie na wystawach stoją flakony z niedźwiedzimi łapami i wężami w parafinie.
Khao San Road niezmiennie rozbawiony, pijany, głośny i arogancki. Podobnie jak Tajlandki chodzące z białasami pod rękę. Kilka lat temu, gdy Bangkok widziałam jako brudną, zakorkowaną i ubogą stolicę rozwijającego się azjatyckiego kraju związek tajskiej dziewczyny z obcokrajowcem (najczęściej sporo od niej starszym i wyjątkowo nieatrakcyjnym) oznaczał lepsze życie, wyrwanie się z biedy, ale dziś? A może tajskim kobietom podobają się biali mężczyźni i tyle. W końcu tyle par okazuje sobie publicznie czułość. To nie jest sprawa samego seksu, ale spojrzeń rzucanych ukradkiem, splecionych dłoni, nieśmiałych uśmiechów. W ręce wpada mi różowa ulotka „Find your Love In Thailand. Introduction Service of Honorable Thai Ladies.”
Bangkok przyciąga nie tylko nastolatków Zachodu, dla których wyprawa do Tajlandii jest pierwszą samotną egzotyczną podróżą, ale także emerytów. Ucinamy sobie przemiłą pogawędkę z emerytowanym pracownikiem socjalnym z Francji, który przyleciał do Tajlandii na kilka miesięcy. Głównym celem było zrobić kurs masażu tajskiego oraz kupić gong, ponieważ w buddyjskiej świątyni pod Grenoble, do której należy Pierre, jest on niezbędny. Nasz francuski znajomy nie może się doczekać aż jego żona – psychiatra również przejdzie na emeryturę. Wtedy będą mogli w końcu wyruszyć we wspólna podróż dookoła świata. Piękne plany, jakoś znajome.
Odwiedzamy też targ amuletów. Tajlandia podobnie jak cała Azja żyje magią. Kluczymy między stoiskami pełnymi wizerunków Buddy i świętych mężów buddyzmu, kości o wyjątkowej mocy, kamieni o ogromnej sile. Pomimo problemów z komunikacją kupujemy niewielkiego Buddę z kości słoniowej w kiczowatej metalowej oprawie. Michał zawiesza go sobie na szyi. Budda ma nas chronić w podróży. Czy rzeczywiście?
Agi

król patrzy

taksówki w kolorze dragon fruita

złoto i tandeta w Chinatown

targ amuletów

Ayuthaya, okolice Bangkoku

stragany Bangkoku

nad głowami trzy linie skytraina na różnej wysokości - podniebne metro

stać się kobietą...
Kochani , dobrze się czyta o miejscach , które się zna i rozpoznaje na zdjęciach.To jak z piosenką, lubimy tę , którą znamy.
i dla nas wszechobecny król był przedmiotem delikatnych kpin,
nie zauważyliśmy jednak he /she guys ale pełno obleśnych , naćpanych staruchów w tanich barach go go.
No i mnóstwo miejsc z fantastycznym jedzeniem ( very spicy),
że nie wspomnę o miejscach gdzie masują stopy za grosze i maltretują ciało nazywając to tajskim masażem.
czekamy teraz na opis lenistwa, całusy , K