Salsa, silikon i rezerwa

Cali, 6 września 2010 (uzupełnione 22 września)

Na piętnaste urodziny, które w Ameryce Południowej są granicą dojrzałości, jubilatka oprócz ogromnych głośników (podstawa udanej imprezy) i różowej sukni balowej z długim trenem, otrzymuje w podarunku „zestaw”. W Cali nie jest to ani zestaw srebrnych sztućców, ani garnków żaroodpornych, tylko zestaw ulepszonych części ciała. Najpopularniejszy set to tzw. colita (hiszp. ogonek, pieszczotliwe określenie pupy), pechos (piersi), do których często dochodzi również nariz (nos). Na punkcie colita kolumbijscy faceci, a przede wszystkim ci z Cali, mają zupełnego fioła. Wychodzą z założenia, że im większa pupa, tym lepiej. I tak w amoku niekończącego się konkursu próżności, dziewczyny dokładają sobie z tyłu ciała solidne obciążenie, gigantyczny zderzak, który często wygląda jak dorodny koński zadek. Ciekawe, czy sarkastyczne prace Fernanda Botero mają wpływ na tutejsze kanony piękna. „Ulepszenie” każdej z tych trzech części ciała w renomowanym salonie kosztuje ok. 3000 dolarów amerykańskich. Jeśli zamawia się cały zestaw jest zniżka. Choć to względnie niewielkie pieniądze, nie każdego na taki luksus stać. A każda chce mieć przecież ogon. Niestety, dziewczyny często zamiast w profesjonalnym salonie, lądują w garażach samochodowych i różnie się to kończy. Piszę „salon”, a nie klinika, ponieważ w Cali operacje plastyczne cieszą się taką popularnością, że każdy salon kosmetyczny ma je w swojej ofercie.

Chcę się zapisać. Nie, nie planuje sobie niczego ani powiększyć, ani zmniejszyć. Chodzi o proste czyszczenie twarzy. Kombinuję, zastanawiam się, próbuję wpleść dwugodzinny zabieg w nasz napięty plan, pomiędzy włóczęgę po mieście, pranie, pisanie bloga, wieczorne wyjście na salsę. W recepcji salonu, pani o bardzo wyzywającym makijażu, podnosi oczy znad Facebooka i dziwi się, nad czym ja się tyle zastanawiam. Salony piękności w Cali otwarte są przecież od 5.00 rano do 00.00 i od 7.00 do 20.00 w niedziele i święta, więc nie widzi problemu. Dodatkowo, salon posiada usługę dostawy kosmetyków do domu swoich klientek 24h na dobę. Na wypadek gdybym chciała jakiś lakier do włosów, czy maseczkę rozświetlającą tuż przed wyjściem na imprezę.

Cali nie jest zbyt pięknym miastem, ale egzotyki mu nie brakuje. Pulsuje dusznym, ciężkim powietrzem. Wzdłuż ulic rosną całe szpalery smukłych palm i kwiatów o słodkim zapachu. Odkrywamy nowe owoce, smaki. Orzeźwiający smak endemicznego owocu lulo, jest perfekcyjną mieszanką ananasa i limonki. Doskonałe na kaca, przyda się jutro, ponieważ jedyną większa od sylikonu namiętnością Cali jest salsa. Noc będzie długa!

Wychodzimy na Avenida Sexta, która przypomina Las Vegas. Pytamy mężczyzny w kaszkiecie o godzinę. On zachęcony wciąga nas już do klubu, w którym pracuje, przekrzykuje dudniącą muzykę:

– Amigos! Hay mucha rumba, mucha cocaina!

Że była rumba (potoczne określenie na imprezę w Kolumbii) to widzieliśmy, co do drugiego też nie było wątpliwości. Jemy arepas, pulchne placki z mąki kukurydzianej z ciągnącym białym serem i jedziemy do legendarnej, czarnej dzielnicy na przedmieściach, Juancito. Dzięki sławie tej dzielnicy Cali zyskało opinię światowej stolicy salsy. Był to zresztą jedyny powód, dla którego się tu znaleźliśmy. Gdy po szaleńczej przejażdżce taksówką, do której wcisnęliśmy się aż w sześcioro, docieramy w końcu na ubogie i pełne błocka przedmieścia, kierujemy się do najbardziej prestiżowego „Changó”. W kolejce do wejścia stoją Latynosi w kolorowych koszulach rozpiętych do pasa. Obowiązkowo na szyi różaniec. Błyszczą wypolerowane mokasyny i brylantyna na włosach. Z uśmiechem spoglądam na Michała w butach „North Face” i przestępuję próg. Gdyby był stąd, nigdy by go w takich trepach nie wpuścili, ale dla gringo robią wyjątek. Ja w dżinsach i t-shircie też nie najlepiej wpisuję się w konwencję mieniących się cekinami obcisłych sukienek i wysokich obcasów. W kolejce podziwiamy z Michałem duże i małe krągłości, zauważając, że każdy fragment ciała tutejszych kobiet harmonijnie wpisują się w plan okręgu. Te z przodu, podkreślone są dodatkowo głębokim dekoltem. Te z tyłu, przypominają często, dwie piłki do siatkówki wciśnięte pod elastyczny, elegancki materiał, który niezależnie od kształtu i długości nóg najczęściej kończy się tuż za pośladkami. Długie kruczoczarne włosy, bardzo mocny makijaż, sztuczne rzęsy i talia osy.

Przekraczając próg wstępujemy do innego świata. Witają nas kelnerzy w muchach, prowadzą do jednego ze stolików salsowej świątyni. Na środku, nieco poniżej, znajduje się oświetlony parkiet, widownia, niczym w teatrze greckim wznosi się stopniami w górę. Właśnie tam znajdują się dyskretnie podświetlone od dołu stoliki. Przy każdym stoi kelner. Nie można zamówić drinka, należy kupić całą butelkę alkoholu, a te są tu bardzo drogie, ale klub jest prawie pełen. Kolumbijczycy to naród niezwykle roztańczony. Dla nich weekend to synonim tańca. Tutaj nie mówi się „Wychodzę na imprezę”, tu mówi się dosłownie „Wychodzę potańczyć”, ponieważ taniec jest równie naturalny jak umiejętność chodzenia. Przy stolikach siedzą pary, na salsoteki nie przychodzi się na podryw, na popis, tu przychodzi się tańczyć.

Po szalonej sobotniej nocy nastaje leniwa niedziela.

-Niedziela jest dniem świętym przeznaczonym dla rodziny, to znaczy dla matki – poprawia się Diego, trzydziestojednoletni Kolumbijczyk. – Rano byłem z mamą na zakupach w supermarkecie, potem obejrzeliśmy film w kinie, a wieczorem idziemy do restauracji.

Dopytuję się co z jego dziewczyną.

-Ona spędza niedzielę ze swoja matką – odpowiada jakby to było coś oczywistego.

Z dalszej rozmowy wynika, że kolektywistyczni Kolumbijczycy panicznie boją się samotności, więc z góry odpadają z ich życia wszelkie czynności wykonywane w pojedynkę (indywidualistyczne), jak np. czytanie książek.

-Przecież książki czyta się w pojedynkę, a to jest strasznie smutne – kontynuuje Diego, wykształcony, po studiach w Niemczech i Stanach Zjednoczonych właściciel firmy, która udziela konsultacji w dziedzinie sprzętu technicznego dla wojska i policji.

Dlaczego z matką? W dużym uproszczeniu wynika to z tego, że metoda wzięcia faceta „na dziecko” nie jest zbyt skuteczna. Tutaj efekt jest dokładnie odwrotny. Często gdy kobieta zachodzi w ciążę mężczyzna robi w tył zwrot i obiera przeciwny kierunek. Nie ma obowiązku alimentacji, co dodatkowo utrudnia samotnym matkom sytuację. Właśnie stąd bierze się w tej części świata ogromny szacunek do matki.

Matka jest jedyną osobą, której Kolumbijczyk może naprawdę ufać – tłumaczy nam Łukasz, poznany w Bogocie Polak, który przyjechał na sześciomiesięczny kontrakt, ale odkąd przyjechał minęły już dwa lata. – W związkach bywa różnie. Istnieje oczywiście błogosławiona instytucja małżeństwa, ale jest ona wzbogacana o reservas (rezerwy). Gdy mężczyzna pokłóci się z żoną, pakuje walizkę i idzie do reserva numero uno. Na wypadek gdyby doszło do sprzeczki z reserva numero uno dobrze jest mieć reserva numero dos. Podobno, do największych dramatów dochodzi, gdy rezerwy dowiedzą się o sobie nawzajem. Jeśli nie daj Boże dojdzie do konfrontacji, to czas i miejsce nie mają znaczenia – śmieje się.

Kobiety mierzą się wzrokiem rzucanym jak błyskawica spod długich pomalowanych rzęs, wyciągają czerwone szpony. Porównują zgrabne nosy, wypinają ogromne piersi, wystawiają colitas w prowokacyjnych pozach. Doskakują sobie do oczu i wyrywają piękne czarne fale z głowy. Wyobrażam sobie tą scenę.

Agi

Różnorodność owoców na miejskim markecie.

Różnorodność owoców na miejskim markecie.

Wyludnione ulice Cali w niedzielne popołudnie.

Wyludnione ulice Cali w niedzielne popołudnie.

1 Responses to “Salsa, silikon i rezerwa”


  • Instytucja reservas to wydaje sie bardzo praktyczny pomysł:) jeśli działa w obie strony rzecz jasna.
    Zastanawiam się czy mozna te ideę rozwinąć – np kolektywistyczne reservas? czy raczej kazdy woli mieć swoje, indywidualistyczne???
    umarłam ze śmiechu,
    całuski ,
    Kasia

Leave a Reply