La Paz, 20 lipca 2010
Uwielbiam La Paz. Trudno nazwać to miasto pięknym, na pewno nie według europejskich kanonów piękna. Ale jest to jedno z tych miast, w których czuję się dobrze, gdzie dni mijają szybko i miło. Miasto, do którego podróżnik przyjeżdża na chwilę a zostaje na długo, gdyż ciągle wydaje mu się, że dopiero przyjechał, że jeszcze raz przed wyjazdem chciałby pójść rano na rynek zjeść świeże salteñas i wypić sok wyciskany z mandarynki, że jeszcze raz wyskoczy do pijalni piwa, w której nie można kupić nic oprócz litrowych butelek lokalnego browaru „Paceña”, że jeszcze raz wespnie się, którąś z ulic prowadzących w górę od El Prado, aby rzucić okiem na panoramę miasta, w nadziei, iż być może tym razem wiatr rozwieje smog i uda się zrobić lepsze zdjęcia. Bo La Paz to miasto magnes. Tylko tutaj przy butelce „Paceñii” można się dowiedzieć takich rewelacji jak np. to że w „Gwiezdnych Wojnach” w knajpie na planecie Tatooine, kosmici mówią między sobą w Aymara i Keczua. Sekret ten zdradził nam basista z „orkiestry tropikalnej”, który przysiadł się do nas na chwilę a wstał od stolika po dwóch godzinach.
Już wjazd do La Paz jest przeżyciem. Niezależnie od tego, z której strony się przybywa, oczom ukazuje się szeroka dolina a na jej stokach chaotyczna zabudowa. Jadąc górą, widać morze budynków w dole. A gdy zjedzie w dół, na obu stokach doliny wyłaniają się pnące się ku niebu dzielnice. My wjechaliśmy do miasta o piątej nad ranem i przez pół godziny a na przeciwległym zboczu migotały tysiące świateł, które gęstniały w miarę jak zbliżaliśmy się do centrum stolicy.
Każda ulica wokół Plaza de San Francisco zapchana jest straganami i budkami, w której mieszkańcy Altiplano sprzedają najróżniejsze wyroby, zjeżdżając się z całej prowincji. Codziennie setki micros (małe busiki), trufis (większe), taxis compartidos (duże taksówki, gdzie upycha się ludzi, którzy potem dzielą się rachunkiem) suną górą i dołem doliny, wwożąc do miasta handlarzy. Indianki w cholas, poncho i zamszowych spódnicach rozkładają swoje kramy z ciastkami, bułkami, owocami, prażonymi orzechami mani, smażonymi choclo (lokalna kukurydza), gotują obiady w starych kotłach na przenośnych palnikach. Najbiedniejsze albo najbardziej zdesperowane siedzą często z dzieckiem wystającym z przerzuconego przez plecy brudnego pledu i oferują landrynki na sztuki z torebki, którą same kupiły w sklepie kilka kroków dalej. Handel trwa do późnych godzin nocnych a oferowany asortyment produktów nigdy nie przestał mnie zadziwiać. Którejś nocy, wracając z lokalnej piwiarni w towarzystwie Polaków spotkanych w La Paz, natknęliśmy się w kolejce do ulicznego sprzedawcy hamburguesas de chancho, na mężczyznę, który usiłował sprzedać nam atrapę odciętego, ludzkiego palca. Wyglądał bardzo naturalnie, cały zakrwawiony. Ponoć należał do brata sprzedawcy. Jeżeli na jakiejś ulicy nie ma handlu w ciągu dnia to jedynie dlatego, że jest zapchana samochodami. Całe La Paz stoi w korkach od świtu do nocy.
Wszystkie stragany z odzianymi w kolorowe stroje Indiankami wypadają jednak blado przy Targu Czarownic (Mercado de Hechiceria), mieszczącym się zaledwie kilka ulic wyżej od naszego hostelu. Pełno na nim turystów, jednak nie zatracił jeszcze autentyczności. Tutaj kupuje się dary dla Pachamamy, Matki Ziemi, patronki żyznych zbiorów, tej samej której poświęcany jest pierwszy haust piwa wylewany w każdej knajpie, w każdym domu na ziemię, zanim przystąpi się do picia. „Pa´ (para) Pachamama” – „Dla Pachamamy” – mówią. Wśród darów są płody lamy, spirytus, wino, kolorowe cukierki i ciasteczka ulepione z modeliny, konfetti, splątane kolorowe włosie alpaki, suszone rośliny o wielkiej mocy, bardzo popularny rumianek i ogromne liście przypominającego aloes sukulenta, którego miąższ sprawia, że można ujrzeć Św. Piotra, itd. Na stoiskach są również starożytne inkaskie talizmany z gliny, sowa – na mądrość, Inti (słońce) – na wewnętrzną równowagę i energię, ropucha – na bogactwo, żółw – zdrowie i długowieczność, puma – strażniczka domowego ogniska, kondor – bezpieczna podróż. Dary dla Matki Ziemi mają największą moc jeśli w ofierze składa je kapłan, który spala zawiniątko pełne podarków na stokach El Alto.
W La Paz jest jeszcze jeden fenomen: uprawiające zapasy tradycyjne kobiety – „Las Cholitas”. Już sama ulotka zapraszająca na wydarzenie jest interesująca. Na prymitywnej grafice będącej mozaiką fotografii cholitas oraz ich męskich przeciwników (Spiderman, Super Ninja, Miażdżyciel, Cygan, Momia Negra Africana) widnieje fotografia roznegliżowanej pary zastygłej w miłosnym uścisku i zaproszenie do odwiedzenia najlepszej szamanki w mieście, która świadczy następujące usługi: przejść do porządku dziennego po stracie ukochanej osoby, leczenie traum, odczynianie uroków, zaklęcia miłosne, wyzbycie się zazdrości itd., pierwsza wizyta gratis plus wyjątkowy talizman w prezencie.
Wskakujemy do colectivo i jedziemy do „hali sportowej” w górnej dzielnicy miasta El Alto. Gdy dochodzimy do budynku, przeskakując przez stróżki moczu, które spływają od murów hali, robi się już ciemno. Wchodzimy do pomieszczenia, kiedy show już trwa. Pite jest piwo, jedzony popcorn i kanapki z lokalną odmianą pasztetowej oraz cebulą. Tłum ryczy dopingując swojego faworyta, kciuki wędrują w dół. Masy są żądne krwi. W dramatycznych momentach z widowni na ring lecą zgniłe mandarynki i plastikowe butelki. Gdy cholitas w długich spódnicach, z dwoma czarnymi warkoczami, w swoich sandałkach stają na linach, w rogu ringu i rozkładają szeroko ramiona by zagrzać publiczność do dopingu przypominają mi się sceny z „Titanica”. Niektóre są naprawdę twarde i widać, że widowisko sprawia im radość, inne, dopiero pewnie początkujące, wydają się być niepewne i asekurują się przed atakiem w typowo kobiecy sposób, np. kuląc się. Podczas ostatniego pojedynku walczą mężczyźni, Miażdżyciel z Momia Negra Africana (mój ulubiony bohater, ze względu na wyszukany pseudonim) i to już jest prawdziwa wolna amerykanka. Zapalają się światła, a zawodnicy walczą wśród publiczności. W ruch idzie wszystko co wpadnie im w ręce, pojawia się też prawdziwa krew. Latynoskie machismo przejawia się podczas walk m.in. tym, że sędzia często dokłada kobietom od siebie, gdy np. leżą na ringu, miażdży im palce, albo daje kopniaka. Wszystko to oczywiście „wrestling”, walka udawana i to nie na najwyższym poziomie. Ale tłum reaguje jakby oglądał walki rzymskich gladiatorów.
Jest jeszcze jeden powód, dla którego tak miło i beztrosko upływają nam dni w La Paz. Zamieszkaliśmy w niepozornym hostelu „El Solario”, który od tygodni jest bazą wypadową kilku Polaków, którzy od bardzo dawna przemierzają świat. Marta i Bartek od ponad dwóch lat są w podróży. Miał być rok, ale się wydłużyło. Przyjechali do La Paz na rekonwalescencję, Marta złamała nogę jadąc na motorze po bezdrożach Boliwii. Ale wcale się tym nie martwi, przynajmniej się hiszpańskiego nauczy przez te kilka tygodni uziemienia. Po kilku dniach dojechał do nich Marcin, prosto z Wyspy Wielkanocnej, gdzie oglądał zacmienie słonca. Iza i Kamil wystartowali z Singapuru. Miał być powrót do Polski z pracy na obczyźnie, ale już ponad dwa lata jeżdżą po świecie na motorach i zanosi się, że jeszcze drugie tyle przed nimi. Do Polski wracają przez Afrykę i Amerykę Południową. Cudownie jest pobyć wśród Polaków, komunikować się półsłówkami, odkryć, że fascynują nas podobne rzeczy, że za tym samym tęsknimy. Znajomy dowcip, butelka wina w pokoju. Wspaniale jest porozmawiać z kimś, kto doskonale rozumie dlaczego warto zrezygnować z pracy, wygody i uporządkowanego życia. A już myśleliśmy, że jesteśmy ostatnimi gburami, odludkami. Nużyły nas przelotne znajomości zawierane w hostelach i small talk, jak długo w podróży, a dokąd jutro, a co najfajniejsze i powtarzanie w kółko tego samego. Poznaliśmy wspaniałych ludzi po drodze z różnych stron świata, ale z Polakami jest inaczej.
A ostatnim, choć bardzo istotnym powodem naszego pobytu w La Paz jest odzyskiwanie sił witalnych po sześciotysięczniku. Nie myśleliśmy, że nasze organizmy będą potrzebować aż tyle czasu, żeby wrócić do równowagi, że Huyana Potosi wyssie z nas aż tyle energii witalnej. Pewnie jutro na śniadanie znów będą salteñas, a po kolacji „Paceña”. Musimy wypocząć przed setkami kilometrów, które dzielą nas od Ekwadoru, a które postanowiliśmy pokonać drogą lądową. Przez Copacabanę, nad jeziorem Titicaca wjedziemy do Peru, tam Cuzco i Machu Picchu, a potem już Ekwador.
Mustasze

Plaza San Francisco w La Paz.

La Paz.

Boliwijski wrestling, w którym walczą cholitas.

Spiderman contra La Loca.

Wygrała kobieta.

Mieszkanki Altiplano.

Górne dzielnice La Paz.

Ususzone płody lamy sprzedawane na Rynku Czarownic, na ofiarę dla Pachamamy.

Kamil, który od ponad dwóch lat podróżuje po świecie z żoną Izą pomaga nam z galerią na blogu. Agi ozdabia gips Marty, która złamała na motorze nogę na bezdrożach Boliwii.
Kochani (przepraszam za spoufalanie, ale przecież już się trochę znamy…:)), tak się cieszę, że macie chwilę oddechu i czas na odpoczynek. A jeszcze bardziej się cieszę, że spotkaliście „pokrewne dusze”, jakby powiedziała Ania z Zielonego Wzgórza. Pięknie jest przebywać z ludźmi rozumiejącymi wasze pasje, których tak samo cieszy piękno świata jak was. No i może mniej samotnie wam w tym ludzkim oceanie, choć przecież macie siebie.
Pozdrawiam gorąco was i waszych przyjaciół!
Monika
Ja też się cieszę,że macie czas relaksu i regeneracji,bo naprawdę wysoko stawiacie sobie poprzeczkę i zasłużyliście na chwile wytchnienia i laby:)
Nie wiem tylko czy w nowym towarzystwie nie zarazicie sie chęcią przedłużania podróży.Właściwie nie mam zdania czy cieszyłabym się z powodu dalszego ciągu Waszego blogu i kolejnych przygód czy raczej, tak po kwoczemu, wolałabym ,żebyście byli już bezpiecznie w domu w standardowych życiowych koleinach?
Ciekawe:)
zajrzyjcie na F: