Potosi, 7 lipca 2010
Ciemny korytarz. Głowa obija mi się w kasku o niskie sklepienie. Najpierw idziemy w zimnej wodzie po kostki, wypożyczone kalosze od razu przemiękają. Ale im niżej zagłębiamy się w górę Cerro Rico, tym jest goręcej. I coraz mniej powietrza. Korytarze są tak niskie, że czasami musimy się czołgać. Od czasu do czasu mijamy szyby idące pionowo w dół. Jeden fałszywy krok i nie ma nas. Żadnych zabezpieczeń, drabinek ani barierek. Niekiedy przylegamy plecami do ścian, aby przepuścić wózek pchany przez dwóch górników. Mijają nas w milczeniu a w świetle czołówek przyczepionych do kasków widzę białka oczu, ubrudzone, zacięte spływające potem twarze i ogromne bulwy na policzkach. To liście koki przechowywane przez całe godziny w ustach. Tak dziś wygląda jedna z najsłynniejszych kopalni świata – Potosi.
Ale po kolei. Przemierzamy Boliwię jadąc na zachód. Pociągiem przez równinę docieramy do Santa Cruz. Stamtąd nocnym autobusem, wznosimy się stopniowo, wjeżdżając na Altiplano, płaskowyż, który jest kolebką boliwijskiej kultury. Rankiem docieramy do pięknego, wypieszczonego Sucre, konstytucyjnej stolicy kraju. Stamtąd ruszamy do Potosi, jednego z najwyżej położonych miast na świecie (4060 m n.p.m.).
Ostre, białe światło słońca. Zimne cienie budynków. Brązowe góry i wygasłe wulkany. Pokryte pyłem kamienne wioski. Indiańscy mieszkańcy o ogorzałych twarzach, zawsze z nakryciem głowy, chroniącym przez palącym słońcem, wyprowadzający stada lam albo osłów. Nagie zbocza pozbawionej roślinności kordyliery. Odkąd opuściliśmy Sucre, tak wygląda mijany krajobraz. W Potosi jest podobnie, tylko że słońce jeszcze ostrzejsze, powietrze jeszcze rzadsze. Czasami zapominamy jak wysoko jesteśmy, ale soroche (tak tutejsi w języku Keczua nazywają chorobę wysokościową) daje o sobie znać, gdy tylko przyspieszymy kroku albo idziemy pod górę. Mieszkańcy Potosi mają na soroche jedną radę: camina lentito, come poquito, duerme solito (spaceruj powolutku, jedz malutko, śpij samiuteńki – z charakterystycznymi zdrobnieniami dla hiszpańskiego z Boliwii).
Samo miasto nie przypomina górniczej, przykrytej pyłem mieściny. Tak jak brazylijskie Ouro Preto, również Potosi miało swój złoty wiek. W XVII wieku było większe od Paryża, nad miasto wystrzeliwały wieże 80 kościołów. Dzisiaj jest sennym miasteczkiem położonym wysoko w brunatnych górach, nad którym góruje Cerro Rico. Według legendy Huyana Capac, jedenasty władca Inków rozkazał swoim wasalom sprawdzić, czy góra kryje w sobie pokłady srebra, gdyż w pobliskim masywie istniały już inne inkaskie kopalnie. Jednakże gdy górnicy odnaleźli żyłę srebra w Potosi i zbierali się do powrotu, aby donieść o tym królowi, usłyszeli podobny do grzmotu głos: „Nie ważcie się tknąć srebra leżącego w tej górze, gdyż przeznaczone jest dla innych władców”. Później przybył Pizarro i tak przez blisko 300 lat, srebro z Potosi płynęło nieprzerwanym strumieniem do Madrytu. Hiszpanie sprowadzali setki czarnych niewolników do pracy w głębokich szybach, ale ci, nieprzyzwyczajeni do zimna Altiplano ani do wysokości umierali bardzo szybko. Wkrótce zaczęto więc wykorzystywać tylko miejscową ludność. Na początku XIX wieku srebro się wyczerpało i odtąd cyna, cynk i ołów były głównymi minerałami, jakie wydobywano z czeluści Potosi, chociaż ciągle znajdywane są niewielkie ilości srebra.
Jaskrawe, zimowe słońce zalewa market odwiedzany przez górników po drodze do kopalni. Z samego rana jedzą tu wielką michę gęstej, zawiesistej zupy, w której pływa ćwierć kurczaka, gotowane ziemniaki, ogromne ziarna lokalnej odmiany kukurydzy, rozgotowany ryż, jajko na twardo oraz suszone, czarne bataty. Następnie napychają sobie cały policzek koką, kupują butelkę gazowanej oranżady, czasem coś mocniejszego oraz kilka skrętów. To im wystarcza na cały dzień pracy, aż do późnego popołudnia. Koka dzięki swoim właściwością zabija głód, gasi pragnienie, znieczula ból, daje niezbędną do tej przekraczającej ludzkie siły pracy energię. Statystyczny czas pracy górnika wynosi 20 lat. Po 10 latach dokucza mu uporczywy kaszel, po 20 ma już pylicę płuc. Kurzu jest tyle, że na pylicę krzemową chorują nawet dzieci górnika, które wdychają kurz, osadzający się na jego ubraniu roboczym. W jednej ze spółdzielni górniczych powiedziano nam, że średnia długość życia górnika w Potosi wynosi około 40 lat.
Siedzimy głęboko w trzewiach góry. Gorąco, duszno. Jesteśmy w małej, klaustrofobicznej salce niewiele szerszej od prowadzącego do niej korytarza. Pod ścianą stoi straszna figurka. Ma ponad 300 lat, więc z oryginalnego kształtu figury zostało niewiele. Na bezkształtnym korpusie osadzona jest głowa, na której odznaczają się dwa robiące za oczy guziki. To El Tio, opiekun górników. Obwieszony girlandami z krepiny i kolorowego papieru, z niedopałkiem skręta w zębach, siedzi na cokole. Wokół panuje bałagan, to podarunki od górników: liście koki, papierosy, kawałki jedzenia, puszki po piwie i flaszki po czystym alkoholu. El Tio jest dla górników jak anioł stróż. A miał być diabłem, gdyż Hiszpanie straszyli nim górników, chcąc zmusić ich do jeszcze większego posłuszeństwa. Indianie jednak szybko zdali sobie sprawę, że ze „Złym” lepiej jest żyć w komitywie, gdyż wtedy będzie ich chronił. Zaczęli składać mu podarki i El Tio został ich opiekunem, dbając aby cało wrócili na powierzchnię ziemi po całodniowej harówce. Patrząc jak górnik podpala skręta, zaciąga się głęboko, aby rozpalić papierosa a następnie wkłada go w kamienne usta El Tio, zastanawiam się, czy rzeczywiście wierzy, że bożek będzie miał go w swojej opiece. Chyba tak, w końcu jesteśmy w kraju, gdzie wciąż zarzyna się zwierzęta w ofierze dla Pachamamy – Matki Ziemi.
Docieramy do szybu wyjściowego. Znowu woda, która zawsze zalewa korytarze na wyższych poziomach. Pył w ustach i na twarzach. Widzimy już światło wejścia. Zanim tam dotrzemy, musimy jeszcze raz usunąć się na bok, przepuszczając pusty wózek. Jeden górnik idzie z przodu, oświetlając korytarz, drugi pcha wózek z tyłu. Ten z tyłu podnosi głowę i pozdrawia nas. Latarka na moim kasku oświetla mu twarz. Wygląda na niewiele ponad 16 lat. Niech El Tio ma go w swojej opiece.
Michał

Market górniczy w Potosi.

Sucre.

Cerro Rico góruje nad Potosi.

Górnik przygotowuje otwór na dynamit.

Julio i El Tio.

Podarunek dla górników: papierosy i koka.

Przed kopalnią.

Składnik andyjskiego przysmaku: zupy z krowich pysków.

Mercado w Sucre.

Mercado w Sucre.

Sucre widziane z wieży kościelnej.
Kochani,
czy cała ta Ameryka Południowa jest tak boleśnie okropna?
czy nie moglibyście sobie trochę odpuścić i posmakować urody świata leniuchując w jakimś przyjaznym miejscu z ładnym widokiem??Jak to czytałam to miałam wrażenie , że tak musi być w piekle.
Jeszcze trochę i napiszę ..” strasznie mi Was żal , taka poniewierka…”
No i byłam pewna , ze wpis jest autorstwa Agi:) bardzo barwnie:)
całuski, K
@kasia, nie są jeszcze brazylijskie plaże, do nich Ci najbliżej…
Chyba warto poznac własnie taki świat.