San José de Chiquitos, 29 czerwca 2010
Zmęczeni i głodni po nocnej podróży pociągiem, który kołysząc się na wszystkie strony dawał wrażenie podróżowania barką po wzburzonym morzu, w tempie 20km/h, dotoczyliśmy się do naszego pierwszego przystanku w Boliwii, jednej z kilku założonych w okolicy misji jezuickich. Ze wzrokiem wlepionym w obrazkowe menu podchodzimy powoli do lady miejscowej jadłodajni, która jest ubogim, lokalnym wydaniem amerykańskiego fast foodu. Lokal jest pełny, ale coś nie gra. Panuje niepokojąca cisza i dziwne napięcie. Na plecach czuję wzrok wielu osób. Odwracam się powoli i oblatuje mnie blady strach. Oczami wyobraźni widzę jak wlepiające w nas w milczeniu wzrok postaci podnoszą się powoli z krzeseł i zaczynają iść w naszym kierunku. Plan filmowy? Horror klasy B? Makieta do ekranizacji powieści Stephena Kinga? Zaraz wyjmą piły, siekiery, maczety?
Patrzymy na siebie. A wszyscy na nas. I nikt nie mówi ani słowa, jedzą w milczeniu. Te kilkadziesiąt zebranych w lokalu osób wygląda jak członkowie jednaj dużej rodziny, kazirodczy eksperyment. Jasna cera, błękitne, prawie przezroczyste oczy, proste, zgrabne nosy, wąskie, zaciśnięte srogo usta, blond włosy. Mężczyźni ubrani w granatowe ogrodniczki i schludne, wyprasowane koszule w kratkę. Na głowie słomkowy kapelusz, na nogach błyszczące sztyblety. Kobiety w smutnych, ciemnych, długich sukienkach, zapiętych pod sama szyję, z długim rękawem. Na nogach skręcone cieliste lub białe pończochy, na stopach wiązane staromodne botki do kostki. Od czoła po szyję biegnie boleśnie perfekcyjny przedziałek rozdzielający włosy równo na dwie strony, co do milimetra. Wysoko wsunięte nad obiema skrońmi „wsuwki” wydobywają kościste białe jak kreda połacie czoła, poprzecinane gdzieniegdzie niebieskimi żyłkami. Ta staranna fryzura odzwierciedla zapewne czystość duszy, bogobojność i pracowitość. Głowę przykrywa czarna chusta żałobna, na którą często wsunięty jest także kapelusz. Wielu członków tej „dużej rodziny” nosi przyciemniane okulary korekcyjne w metalowych cienkich ramkach spod których padają mrożące krew w żyłach spojrzenia. Dzieci są dosłownymi kopiami dorosłych, tyle tylko, że ubranka mają o kilka rozmiarów mniejsze. Michał tak wyobrażał sobie społeczności, które w Ameryce w XVIII wieku paliły na stosach czarownice.
Atmosfera jest na tyle nieprzyjazna, że jedyne co nam zostaje to zaprzyjaźnić się. Patrzę na jednego z mężczyzn, na jego granatowe ogrodniczki, potem na jego zestaw, ćwierć kurczaka, frytki i coca-colę i z nerwowym uśmiechem próbuję zagadnąć, pytając który zestaw sobie strzelił. Ściana. Mówię jeszcze raz. Wolniej, wyraźniej, już bez uśmiechu. Mężczyzna w końcu coś odmrukuje z bardzo silnym anglosaskim akcentem, ledwie otwierając przy tym szparę ust, jakby chciał zatrzymać wszystkie wypowiadane słowa tylko dla siebie.
Odbieramy swoje zestawy i idziemy usiąść w ogródku. Tam bez zmian. Obok nas przy stole siedzi czteroosobowa rodzina. Przed wgryzieniem się w panierowane udka kurczaków składają dłonie i w milczeniu szybko i mechanicznie odmawiają modlitwę. Dalej bez słowa przystępują do jedzenia. Jakbyśmy oglądali surrealistyczny, niemy film, nieco w charakterze „Domku na prerii”, a może bardziej w klimacie braci Coen „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Niemalże jedyną oznaką życia są nogi pięcioletniego chłopca dyndające pod stołem z dziecięca swawolą. Mały strąca łokciem leżący na stole kapelusz. Michał doskakuje, oddaje go matce. Kobieta wyrywa mu z ręki kapelusz, nawet na niego nie patrząc. Dwie dwudziestolatki przy drugim stoliku ciągle się odwracają w moją stronę, rzucają mi pełne jadu spojrzenia, patrzą z ukosa, nieufnie i z niesmakiem, głośno komentują między sobą w nieznanym mi twardym języku moje krótkie spodenki.
Trzeba przerwać to milczenie. Nie wiem dlaczego podeszliśmy akurat do tego człowieka, może dlatego, że wyglądał jakoś inaczej niż pozostali. Miał ciemniejszą cerę i łagodniejsze rysy. Okazało się, że znaleźliśmy się pośród społeczności mennonitów, których kolonia leży 50 km od San José de Chiquitos. Kolonie mennonitów rozsiane są po obu Amerykach, od Kanady po Ziemię Ognistą. Do Boliwii napłynęło ich szczególnie wielu w ostatnich dziesięcioleciach, gdyż ziemia jest bardzo tania. Żyją w zamkniętych społecznościach, uprawiając ziemię w bardzo staroświecki sposób. Praca jest dla nich największą wartością a emocje są zbędne. Tutejsi mennonici przybyli do wschodniej Boliwii głównie z Meksyku i Belize. Dziś poniedziałek, czyli dzień cotygodniowej wycieczki do „miasta”, sprzedaży produktów rolniczych, wizyty u dentysty, no i w lokalnym McDonaldsie. W poniedziałki po San José snują się zjawy w ogrodniczkach i długich spódnicach. Schludne, wyprasowane, milczące kontrastują z brudem i ubóstwem tego prowincjonalnego boliwijskiego miasteczka, które powstało jako misja jezuicka i ku naszemu rozczarowaniu nie ma do zaoferowania zupełnie nic oprócz trzech szesnastowiecznych, prostych i pozbawionych uroku budowli: kościoła, dzwonnicy i kaplicy.
Nasz rozmówca jest Meksykaninem. Podobnie jak nieliczni obywatele krajów Ameryki Środkowej przybył w latach 50. do Boliwii, skuszony niskimi cenami ziemi. Wraz z nielicznymi Latynosi stanowi wyraźną mniejszość w germańskiej społeczności mennonitów, którzy przybyli tu z Niemiec i Holandii. Rozmawiamy po hiszpańsku, choć często brakuje mu słów. Wyraźnie swobodniej czuje się rozmawiając w języku starogermańskim, którym posługuje się społeczność. Jest to jedyny język kobiet, które w castellano nie mówią ani słowa. Prawie całe życie przeżył w Boliwii, ale paszport ma meksykański.
Michał ze współczuciem patrzy na dzieci, które z resztkami świeżości i beztroski wtłaczane są już w ten surowy, bezkompromisowy styl życia sprzed stu lat. Ja staram się polemizować, bronić ich kultury, odrębności, która we współczesnym świecie globalizacji jest na wagę złota. Oskarżam Wonsa o etnocentryzm. Wypowiadam potok słów, ale nie wierze w ani jedno. Poddaję się. Zbyt wiele w ich oczach smutku.
Próbujemy wydostać się z zakurzonego San José. Jak to często bywa w Boliwii gubimy się w labiryncie dezinformacji i spóźniamy na ostatni autobus. Okazuje się, że mamy jeszcze szansę złapać pociąg nocny, który odjedzie o północy, a może o pierwszej, albo drugiej, zależy. Od czego zależy? Nie wiadomo. Zmarznięci i zmęczeni dochodzimy do dworca kolejowego. Tam niespodzianka. Sala szczelnie usłana błyszczącymi sztybletami i równo zawiązanymi damskimi botkami do kostki. Nasi starzy znajomi. Siedzą w milczeniu z oczami wlepionymi w pustkę. Nawet niemowlęta nie wydają z siebie żadnego dźwięku. Dochodzi pierwsza w nocy. Zdesperowani próbujemy dostać się do Santa Cruz na własną rękę. Michał znajduje śpiącego na przednim siedzeniu właściciela busika, który jak uzbiera komplet (osiem osób) wozi podróżnych do Santa Cruz. Okazuje się, że do kompletu jeszcze daleko, ale jakiś mennonita był wstępnie zainteresowany. Wonsu chcąc przejąć inicjatywę, pyta który to. Może uda się go wydobyć z homogenicznego tłumku zebranego na dworcu.
Kierowca odpowiada z rezygnacją:
-Panie, myśli Pan, że ja wiem który to był. Przecież oni wszyscy identyczni.
Agi
P.S. Chciałam dodać, że mój tekst ma oddać jedynie atmosferę mojego nietypowego spotkania z wyznawcami tej religii. Nie zmienia to faktu, że istnieje wiele odłamów mennonitów powszechnie cenionych na świecie za swoją pracowitość i doskonałą organizację, co widać nawet w Polsce, np. na Żuławach.
[/caption]

Mennonici.

Zombies otaczają samochód.
Bagno chyba było bardziej przyjaznym miejscem,
oddałaś grozę niezwykle przekonująco,
cieszę się , że Was już tam nie ma! ale wiem to skąd inąd, bo Ty Agi przerywasz tę Wasza powieść w odcinkach w najciekawszym miejscu- jak wytrawny reżyser telenoweli czy opery mydlanej i sprawiasz , ze dręczeni ciekawością czytelnicy zagladać będą na stronę Waszego blogu z jeszcze wiekszą częstotliwością ciekawi rozwoju wypadków!
„wsuwki”:):):)
całuski, K
skądinąd pisze się razem, rozdzieliło sie bez mojej wiedzy:((
Pięknie się uzupełniacie w waszym pisaniu, Michał – natura i przyroda, Agi – ludzie i strona psychologiczna. Niesłychanie to ciekawe wszystko, a przeżycia, które są waszym udziałem naprawdę niesamowite. A jaka cudna puma z bagien!!! To jedno z najbardziej podziwianych przeze mnie zwierząt. Dzięki!!!!
Monika