Czekając na Godota

prom z Sumbawy na Flores, 1 lutego 2010

Wiedzieliśmy, że czas naszej podróży w Indonezji przypadnie na porę deszczową, to było całkowicie jasne od samego początku. Ale nie było innego wyjścia, ułożenie trasy w taki sposób, aby w każdym kraju być o odpowiedniej porze roku, było niepodobieństwem.

Początek był jak delikatne ostrzeżenie: nocne deszcze na Bali. Budziliśmy się rano i widzieliśmy ślady po ulewie, ale w dzień nie padało, jedynie niebo zasnute było nieustannie kłębami burzowych chmur.

Tych chmur było dużo więcej niż kiedykolwiek widziałem na polskim niebie, tyle że musiały się zbijać w warstwy, aby pomieścić się na nieboskłonie, wisząc ciężko nad okolicą. Wyglądały jak namalowane.

Później, na wyspach Gili, deszcz padał już w dzień, ale dosyć rzadko.
Ranki były pogodne, a im późniejsza godzina, tym więcej chmur piętrzyło się nad głowami. Rozładowanie przychodziło najczęściej późnym popołudniem. Zachody słońca, trwające niezmiernie krótko z powodu bliskości równika, wyglądały jakby ktoś uchylił drzwi zza których wychynął promień słońca, które po prostu zapadało się za horyzontem, zamiast, jak w naszej szerokości geograficznej, pochylać się stopniowo ku zachodowi.

Po rozstaniu z Klarą naszym następnym celem stała się wyspa Flores oraz jaszczury na pobliskiej wyspie Komodo. Nie było to takie proste, od Flores oddzielały nas dwie wyspy archipelagu Nusa Tenggara: Lombok oraz Sumbawa, tylko ta druga mająca ponad 250 km długości wszerz.

Gdy przeprawiliśmy się promem na Lombok i ruszyliśmy autobusem na wschód wyspy, sytuacja uległa pogorszeniu – jechaliśmy w deszczu. Później, nie wysiadając z autobusu, znaleźliśmy się na promie, który ruszył dalej na wschód a nad nim gromadziły się obłoki, które nadawały się na dekorację do nieba nad Mordorem we Władcy Pierścieni. Chmury tak ciężkie, że niemalże dotykały oceanu, oberwały się dokładnie w chwili, kiedy prom odbił od brzegu i ściana deszczu zlewała się z oceanem przez całą podróż morzem.

Sumbawę przejechaliśmy w nocy dwoma autobusami, pamiętam jedynie błyski burzy za oknem, rozświetlające równikowy las i niezmiernie wysokie palmy, deszcz chlastający szyby pojazdu, górzystą drogę i walkę w autobusie o to, aby mieć choć trochę miejsca na nogi, gdyż „pokładowe” chłopaki nie przyjmowały do wiadomości, że jakiś wór z warzywami albo skrzynka może się do środka nie zmieścić. Ktoś wiózł również w środku dużą ilość owoców duriana, więc zapach był niezbyt miły.

Po 24 godzinach od wejścia na łódkę na Gili Trafangan, nad ranem, dotarliśmy do najbardziej wysuniętej na wschód miejscowości na Sumbawie – przeładunkowej dziury portowej o nazwie Sape (rozkład urbanistyczny oraz nazwa przywodzi na myśl hiszpańskie słowo „sapo” – czyli ropucha).

Oczywiście prom, którym mieliśmy się dostać na Flores odpłynął godzinę przed naszym przyjazdem, natomiast miejscowi od razu zaoferowali że chętnie nas zawiozą na Flores, albo na Komodo jeśli wyczarterujemy od nich łódź za jedyne 3.000.000 rupii indonezyjskich. Wszystko to wyglądało na zorganizowaną akcję – autobus specjalnie stał 3 godziny w nocy w poprzedniej miejscowości, po to abyśmy nie zdążyli na prom, a kierowca autobusu z pewnością miał zgarnąć prowizję za czarter łodzi jednego z marynarzy z Sape.

Rachunek ekonomiczny skłonił nas do pozostania w Sape, w oczekiwaniu na kolejny prom. Oczywiście zaczęło lać, a betonowe nadbrzeże z kontenerami, rudery wzdłuż drogi i brudny port stały się jeszcze brzydsze niż przedtem. Schroniliśmy się w jedynym hotelu w porcie, który nie miał nawet prysznica, tylko kubeł z wodą. Kolejny prom miał ponoć odpływać następnego dnia. Według właściciela hotelu o 6.00 rano, według właściciela warungu (warung to nazwa lokalnych jadłodajni, mniejszych niż restauracje), o 5.00 rano a według zagadniętego mieszkańca Sape, może wcale, gdyż wszystko zależy od morza i kilka tygodni temu promy były wstrzymane przez ponad tydzień z powodu sztormów i obskurny hotelik w porcie pękał w szwach.

Wyglądało na to, że możemy czekać znacznie dłużej, jeśli w ogóle odpłyniemy. Mieliśmy nadzieję, że nie skończymy jak bohaterowie Becketta, czekający na Godota. Aura i otoczenie nie zachęcały do dłuższego postoju.

Zaryzykowaliśmy jednak i zdecydowaliśmy się poczekać, gdyż podczas spaceru w deszczu wzdłuż nadbrzeża odkryliśmy, że w porcie stoi zakotwiczony drugi prom, który był właśnie myty przez załogę, być może na jutrzejszy rejs. Noc spędziliśmy w portowym hotelu, plącząc się w moskitierze, którą próbowaliśmy zaczepić do gołych ścian srebrną, amerykańską taśmą klejącą (kto oglądał McGywer’a wie o jaką taśmę chodzi) a przed świtem o 4.00 rano, byliśmy pierwsi przy kasach. Udało się, prom rzeczywiście odpływał!

Tradycyjnie już, w deszczu, ruszyliśmy na Flores i Komodo.

Michał

1

port w Labuanbajo

port w Labuanbajo

3

zachód słońca w deszczu z promu

zachód słońca w deszczu z promu

sprzedawczyni snakeskin fruits na promie

sprzedawczyni snakeskin fruits na promie

6

0 Response to “Czekając na Godota”


  • No Comments

Leave a Reply