Lugenville, 5 kwietnia 2010
Przebiegamy przez ulicę Lugenville. Przystajemy na środku jezdni, tuż przed nami przejeżdża pickup, wyrzucając na nas czarną chmurę spalin. Krzywię się odruchowo, zanim jeszcze poczuję smród. Ale zapach nie jest wcale nieprzyjemny. Coś jak wiórki kokosowe? Kokosanki? Kokos!
Na szczęśliwych wyspach Vanuatu produkuje się koprę (wysuszony miąższ kokosowy), z którego wytłacza się olej kokosowy, używany m.in. jako paliwo. Narodowym językiem jest bislama, pigeon English, zniekształcony angielski, pisany fonetycznie, z domieszką słów z lokalnych języków i przyprawiony odrobiną francuszczyzny. Na studiach, w biznesie oraz przy wszelkich bardziej skomplikowanych dyskursach używa się angielskiego albo francuskiego. Ale codzienne sprawy załatwia się w prostym bislama. I wszystko wydaje się tutaj tak proste jak ten język.
Santo to największa wyspa archipelagu, a Lugenville to jej stolica i jednocześnie jedyne miasto. Poza nim jest tylko ściana dżungli oraz plantacje kokosowe. Mieszkańcy Santo do niedawna niewiele wiedzieli o białym człowieku, rytm życia nadawał monsun, a hierarchia społeczna kształtowała się nader prosto: im więcej masz świń, tym więcej ludzi może się u ciebie najeść na imprezie. A im więcej ludzi u ciebie jada, tym większą masz władzę.
Wszystko zmieniło się w 1942 roku, kiedy na wyspie wylądowali Amerykanie i założyli największą bazę w tej części Pacyfiku. Zdumieni tubylcy zobaczyli jak dosłownie w ciągu kilkunastu dni zbudowano hangary lotnicze, wykarczowano kawał dżungli na pasy startowe, zbudowano drogę, koszary, budynki dowództwa, kina polowe, a na spokojnych wodach zatoki zaroiło się od ogromnych statków, z których zjechały samochody terenowe, ciężarówki, motory, czołgi, dźwigi, wózki widłowe. W szczytowym okresie walk o Pacyfik na wyspie istniało kilkadziesiąt kin dla żołnierzy, cztery szpitale, pięć lotnisk i lądowisk, baza niszczycieli.
Żołnierze, chcąc osłonić przed japońskim lotnictwem swoje instalacje, zaszczepili na wyspie chwast zwany „kamuflażem”, który dziś porasta dosłownie wszystko, tworząc niezwykle gęstą siatkę maskującą. O tym jak szybko potrafi się rozprzestrzeniać świadczy inna jego nazwa: „mile-a-minute”. Do dzisiaj rozrósł się po całej wyspie i stanowi prawdziwą plagę.
Jeszcze dzisiaj wzdłuż głównej ulicy Lugenville można natknąć się na ślady obecności Jankesów. Obok naszego hotelu jest warsztat samochodowy w starym, półkolistym hangarze lotniczym z blachy falistej. Ale największą pozostałością II Wojny Światowej jest…
Vanuatczyk prowadzi nas przez salon na werandę. Przejeżdżamy wzrokiem przez imponującą kolekcję posążków Buddy z różnych krajów Azji oraz imponującą kolekcję muszli. Na werandzie ogromny stół, kilku białych rozmawia po angielsku. Gdy wyjaśniamy, z czym przychodzimy, mężczyzna w wieku ok. 60 lat wstaje, wychodzi i po chwili wraca z kilkoma książkami. Rozkłada jedną z nich, gruby album ze zdjęciami. Tak poznajemy Allana, który organizuje nurkowania.
„President Coolidge” był luksusowym statkiem pasażerskim. Oglądamy stare, przedwojenne zdjęcia. Przestronna jadalnia w eleganckim drewnie, lobby w którym pasażerowie palą cygara i czytają gazety, kuchnia, basen. Na ścianie w Palarni dla Pierwszej Klasy wisi słynna płaskorzeźba, będąca przedstawieniem sceny z gobelinu znajdującego się w jednej ze średniowiecznych katedr we Francji. Dama z jednorożcem.
Po Pearl Harbour statek został zarekwirowany przez U.S. Army i dostosowany do przewozu żołnierzy. W 1942 roku, wpływając do zatoki, wzdłuż której dzisiaj rozciąga się miasto, wpłynął na amerykańską minę. Tonął kilka godzin. Ogromny kadłub okrętu spoczywa na głębokości od 21 do ponad 73 metrów.
Jak urzeczeni wpatrujemy się w płaskorzeźbę, która została oczyszczona z wodorostów i wciąż tam jest, głęboko pod wodą. Chcemy nurkować na wraku, jest tylko jeden problem. Nasze uprawnienia (open water) pozwalają na nurkowanie do maksymalnie 18 metrów. Tym razem trzeba zejść głębiej, nie wiemy czy ekipa Allana zgodzi się nas wziąć. Na szczęście tak. Robimy dwa zejścia, jedno płytsze, celem aklimatyzacji i aby zobaczyć wrak od zewnątrz. Drugie wewnątrz „USS President Coolidge”.
Dopływamy do dziury w burcie, jesteśmy na głębokości 15 metrów. Patrzę jak nasz przewodnik daje nura pionowo w dół, w ciemny otwór otoczony rdzą i glonami. Dziura została zrobiona w gigantycznej burcie. Daję Agi znak, a gdy ona znika w środku, wskakuję za nią. Ciemność. Po chwili błyskają latarki. Sprawdzam na liczniku, ile mam powietrza.
Wszystko co było dalej wydaje się snem na jawie. Płyniemy wysokim korytarzem w dół, mijając drzwi do zalanych pomieszczeń, w których pływają ryby. Wybite przez pierwszych płetwonurków dziury w suficie powodują, że przez wodę przebija nikłe światło słońca, wpadając snopami do środka okrętu. Bardzo słabe, jesteśmy już na 30 metrach. Dopływamy do lampy, która kiedyś oświetlała jadalnię. Jest cała obrośnięta koralem. Jednak gdy wkładam do środka latarkę, wygląda jak zapalona latarnia, przykryta chropowatą tkaniną. Płyniemy dalej, kolejny otwór, znowu w dół, znowu ciemność. Rozglądam się dookoła, oświetlam ciemnozielone ściany i stwierdzam z niepokojem, że nie umiałbym wrócić na górę przez labirynt pomieszczeń, pokładów i podpokładów. Nasz divemaster, Vanuatczyk, przywołuje nas uderzając metalowym pętem w swoją butlę. Dopływamy do wielkiej kraty. Przykładamy do niej maski. W środku, w półmroku błyskają dziesiątki delikatnych, srebrnych światełek. Flashlight fish. Płyniemy dalej, czasami drogę przecinają nam ogromne ryby. W jednej z rur widzimy dużą murenę, która wodzi za nami wzrokiem i pokazuje zęby.
Docieramy do ściany. 40 metrów głębokości. To Ona. Agi wpatruje się jak urzeczona w Damę z jednorożcem. Dotyka jest twarzy. Zwierzę zgubiło gdzieś róg, ale to wciąż ta sama płaskorzeźba, która wisiała w jadalni i była świadkiem tylu scen z życia pasażerów, słyszała gwar rozmów w wielu językach, widziała amerykańskich żołnierzy spieszących na wojnę. Podpływam jeszcze bliżej. Dama się uśmiecha. Czyżby narkoza azotowa? Trzeba wracać.
Długą podróż powrotną nasz przewodnik urozmaica nam jak może. W pewnym momencie znika za jakimś załomem i wraca z karabinem i hełmem, obydwa przedmioty pokryte szczelnie koralem. Jeszcze trzy safety-stops (przystanki, które trzeba zrobić przed powrotem na powierzchnię, aby azot, który wdychamy ze sprężonym powietrzem, zdołał ulotnić się z krwi) i jesteśmy na powierzchni.
Wracamy do willi Allana. Pytam jak tu trafił.
– Cóż –odpowiada – Przyjechałem tu kiedyś w latach 60. ze znajomymi, żeby zobaczyć, jak ten wrak wygląda. Czterdzieści lat minęło a ja ciągle patrzę.
Jest jeszcze jedno miejsce za miastem, które musimy zobaczyć. Docieramy do kamienistej plaży za miastem, tzw. Million Dollar Point. Kilka rodzin Vanuatczyków siedzi pod drzewami, na pikniku. W końcu jest Wielkanoc, dni wolne od pracy. Dzieci bawią się na brzegu, dwóch chłopców wyrywa sobie znalezioną rozgwiazdę.
Przez prawie godzinę oglądamy wielkie cmentarzysko inżynierii militarnej. W 1945 roku Amerykanie opuścili wyspę. Nie bardzo wiedzieli co zrobić z ogromną ilością sprzętu, którego transport do domu, byłby droższy niż wyprodukowanie nowego. Zaproponowali więc rządowi Kondominium Francusko-Brytyjskiego Vanuatu odkupienie za niewielką kwotę całej zbędnej maszynerii. Jednak rząd zwlekał z odpowiedzią, a przedstawiciele tak kapitalistycznego kraju jak Ameryka stwierdzili chyba, że za darmo nic się nie należy, gdyż wydano rozkaz, aby wszystko zatopić. Dzięki temu zaledwie kilka metrów od brzegu, na głębokości niewiele ponad 5 metrów można zobaczyć zatopione łódki, ciężarówki, pojazdy gąsienicowe, łuski pocisków rakietowych, żelazne sztaby, szyny i wiele innych urządzeń i przedmiotów. Niektóre elementy były żelazne, inne plastikowe, jeszcze inne aluminiowe, ale dziś wszystko wygląda jakby było zrobione z koralowca.
Michał

Reklama lokalnej telefonii komórkowej.

Wielkanoc na wyspie Espiritu Santo.

Ulice Lugenville.

korzeń taro, banany, które się piecze przed jedzeniem i dużo dużo innych warzyw.

Kupujemy pomelo.

Na plaży Million Dollar Point.

Million Dollar Point.


Blue Hole.


Dama z Jednorożcem dzisiaj. Zdjęcie udostępnione przez Allana Powera.
pozazdrościć
Ten sam Vanuatczyk olał dziś nasze certyfikaty OWD i zaprowadził nas do Damy na głębokość 40 metrow:) Było nieziemsko! Dzięki za wszelkie inne wskazówki dotyczące Vanuatu. To rzeczywiście unikatowe miejsce!
Pozdrowienia z Santo,
Diana