Lugenville, 9 kwietnia 2010
O Vanuatu czytałam kiedyś w DF. Że na Pacyfiku, że powierzchnia państwa się zmniejsza, że wyspom grozi powolne zatopienie. Pamiętam kolorowe, wzorzyste suknie dużych kobiet…
Na lotnisku wita nas string band – radosne dźwięki przypominająca raggae oraz męski kwartet śpiewający ze ściśniętym gardłem wydając z siebie wysokie, nieco zabawne tony.
Potem były już tylko ogromne, niekończące się, biało zębne uśmiechy, które nieustannie nam towarzyszą. I kolorowe, ogromne suknie z bufiastymi rękawami, które falują na wietrze. I duże, ciepłe i miękkie czarne mamy o pełnych policzkach i krótko obciętych sterczących afro. Każda z nich ma po parasolce, z którą nigdy się nie rozstaje. Gigantyczne, tęczowe parasole, chronią na zmianę przed słońcem i deszczem. Zewsząd dochodzi nas zdrowy, głośny śmiech. Na Vanuatu ludzie zwijają się ze śmiechu. Nie dziwi mnie wcale, że w 2007 mieszkańcy wysp zdobyli tytuł najszczęśliwszego narodu świata.
Po nurkowaniach i kąpieli w bajecznym jeziorze zaszytym w gęstej dżungli dochodzimy do wniosku, że czas na kolejną wyspę. Okazuje się, że wydostanie się z Santo w okresie świątecznym graniczy z cudem. Maleńkie samoloty latające pomiędzy wyspami dawno są już pełne. Pasażerskie transport morski na dobrą sprawę nie istnieje. Zniechęceni trudnościami postanawiamy oddać się kavie. Pytamy taksówkarza, gdzie dają najlepszą kavę w mieście. „End blong colta.” – mówi bez chwili wahania, co znaczy „tam, gdzie się kończy asfalt”.
Wybija 19.00. Już najwyższa pora wybrać się do baru z kavą. Trzymamy kciuki, żeby przed knajpą powitało nas zielona lub biała żarówka zawieszona na drzewie przed lokalem. Czerwona oznacza, że kava się już skończyła. Mamy szczęście, jest zielone. Nieśmiało schodzimy po drewnianych schodach. Na dole, pod wiatą siedzi kobieta, która sprzedaje pieczone taro i gotowane olbrzymie banany zawinięte w liść bananowca. Podchodzimy do baru. W wielkim garnku pływa zawiesista, biała ciecz o nieprzyjemnym zapachu. Cóż, nie ma na co czekać. Kupujemy po czarce narkotyzującego napoju. Po omacku, w egipskich ciemnościach próbujemy dojść do plastikowego stolika z krzesłami. Jest pochmurna noc. Słyszymy plusk fal rozbijających się tuż przy naszych stopach, siedzimy nad samym brzegiem morza, na wąskim betonowym tarasie. Czujemy obecność wielu osób, ale wszyscy milczą. Słyszymy krótkie energiczne chrząknięcie i splunięcie. Gdzieś dalej drugie i trzecie. Po chwili słychać jednostajne plucie i cichy szmer rozmów.
Przysiada się do nas Aryman (sic!) – chłopak, który rozlewa kavę za barem. Jest francuskojęzyczny, więc komunikacją idzie dość opornie. Daje nam jednak krótką instrukcję, a potem prezentuje technikę picia. Wzrok zdążył się już przyzwyczaić do ciemności na tyle, że widzę wlepiony w nas wzrok kilkudziesięciu osób.
Aryman energicznie przechyla czarkę i błyskawicznie opróżnia jej zawartość, po brodzie ciekną mu białe strumienie. Mówi, że dziennie pije siedem, może osiem porcji kavy. Wy Europejczycy macie swoje piwo, u nas pije się kavę – mówi. Teraz nasza kolej. Nie zważając na instrukcje, piję kavę powoli, krzywiąc się po każdym łyku. Już po pierwszym drętwieje mi język i usta. Michał radzi sobie ze swoją czarką znacznie szybciej. Po chwili chrząkamy i plujemy chcąc się pozbyć gorzkiego smaku.
Narkotyzujący napój sporządza się ze startych korzeni kavy zmieszanych z wodą. Na wyspach Południowego Pacyfiku cieszy się nie mniejszą popularnością niż betel w Indiach, czy liście koki w Boliwii. Biały napar, zgodnie z tradycją, pija się tylko wieczorem. Działa podobnie do alkoholu. Po zauważamy, że ciężko po nim zamilknąć. Nawijamy jak opętani.
Dwudziestopięcioletni na oko Aryman bardzo prostym angielskim opowiada o życiu na tajemniczych i bardzo tradycyjnych Wyspach Banksa (skąd pochodzi zresztą endemiczny, zjawiskowo piękny i dość niebezpieczny krab kokosowy, którego szczypce są tak potężne, że z łatwością może odciąć palec). Zupełnie swobodnie wplata nagle, że regularnie widzi duchy. Patrzymy na siebie z Michałem porozumiewawczo. Ciągniemy temat. „No co – mówi – mamy ich tu na Vanuatu bardzo wiele. Każdy ci to powie.” W między czasie przysiadło się do naszego stolika kilku mężczyzn przysłuchując się rozmowie. Więc pytam, pytam każdego po kolei. Każdy potwierdza opowiadając własną historię. I każdy duch wygląda inaczej. „One (duchy) są na Vanuatu od zawsze. Mój dziadek mi opowiadał jak byłem małym chłopcem, że kiedyś jeden żołnierz amerykański na jego oczach chciał zabić jednego z naszych duchów i potrzebował do tego jedenastu kul. Aż jedenastu! Duchy są silne i mają ogromną moc.” – kontynuuje zupełnie naturalnie. Mówił tak przekonywująco, że byłam niemal pewna, że ujrzę jednego na ciemnej drodze prowadzącej do naszego motelu. I gdy myślałam, że panowie niczym mnie już nie zaskoczą usłyszeliśmy o Lysepsep People. „W porośniętych dżunglą górach Santo, cztery dni pieszej wędrówki od cywilizacji żyją dzicy. Mali, może metrowi ludzie o długich, sięgających ziemi, bujnych włosach. Nie można ich nigdy ujrzeć, bo są szybsi od ludzkiego wzroku. Ale ja raz, z grupą skautów, przedarłem się do ich wioski. Oni wciąż jedzą ludzi. Jedzą swoich zmarłych.” Znów pytam każdego z osobna, a potem wszystkich razem, czy to jakiś żart, czy oni cos o tym wiedzą. Tym razem, inaczej niż poprzednio mężczyźni mówią, że owszem słyszeli o Lysepsep, ale żaden u nich nie był, żaden ich nie widział. Wtedy korzystając z okazji, pytam jeszcze raz mężczyzn o duchy. Wtedy chórem mówią, że duchy istnieją, to mogą spokojnie potwierdzić, bo na własne oczy widują i to regularnie, ale Lysepsep bardzo trudno ujrzeć i tego nie potwierdzają.
Aryman wypił właśnie swoją siódmą, a może już ósmą czarkę kavy i coraz częściej mówił do nas po francusku. My co prawda wypiliśmy kilka porcji mniej, ale wystarczająco aby do motelu wracać slalomem.
Kolejnego ranka otworzyłam powoli oczy z obawą, oczekując symptomów kaca. Kaca nie było. Powiedziałam sama do siebie – Lysepsep People – i ten temat stał się naszą małą obsesją. Właściciel naszego motelu mówi, że Lysepsep są tabu i nie tak wcale dawno rozbiły się dwa samoloty z turystami lecące nad ich lasami. Pytam w informacji turystycznej. Słyszę, że prawdziwych Lysepsep nie można zobaczyć, bo prowadzą koczowniczy, w dodatku nocny tryb życia, poza tym to nie ludzie, ale można odwiedzić ich dalekich krewnych, całkiem do nich podobnych, zamieszkujących jedną z wiosek z dżungli. Ile dni trzeba tam iść – pytam. Z trzy dni w jedną stronę i trzy z powrotem – odpowiada przemiły pracownik informacji. Z kolei Pani na rynku, u której codziennie jemy pyszny gulasz z wołowiny (Vanuatu ma światowej sławy wołowinę) opowiada, że czasami wystarczy sobie wymyślić życzenie, np. garnek ryżu, a Lysepsep idzie do Chińczyka (Chińczycy są absolutnie wszędzie i absolutnie wszędzie handlują, ratując nam niejednokrotnie życie, pracując gdy wszyscy pozostali odpoczywają, np. Święta Wielkanocne) i zostawia na mojej wycieraczce ryż. W końcu idziemy do jednej z agencji turystycznych, gdzie właścicielka, Japonka, mówi że Lysepsep People nie zobaczycie, ale możecie być pewni, że oni zobaczą was.
Lysepsep są frapującą nas zagadką, która przy okazji przybliżyła nam widzenie świata tubylców. Może jeszcze kiedyś przyjdzie nam ich szukać w gęstej dżungli Espiritu Santo. Zamiast na spotkanie z Lysepsep jedziemy do oddalonej od Lugenville o kilkadziesiąt kilometrów tradycyjnej wioski Fanafo. Wita nas wódz odziany w mal mal – przepaskę na biodrach. Aż ciężko uwierzyć, że ludzie wciąż żyją tak tradycyjnie w wioskach, do których można dotrzeć samochodem.
Agi

Ulice Lugenville.

End blong colta.

W środku wódz wioski Fanafo.

Fanafo.


Fanafo.

Niesamowity kokosowy krab. Wspina się na palmy odcina kokosy a potem schodzi i je rozcina!
Ale extra!!! starsznie Wam zazdroszcze!!! ale zdrowo:) juz sie nie moge doczekac kiedy ja tak bede podrozowac znowu!! bawcie sie dobrze w krainie „władcy Pierścienia”
LOVE!!!!