Sydney, 31 marca 2010
W Sydney mieszkamy w jednej z najstarszych dzielnic miasta – Wooloomooloo tuż przy cieszącej się złą sławą dzielnicy Kings Kross. Fryzjer powiedział mi, że żyje tu największa społeczność gejowska na świecie. Dzielnica tętni życiem 24 godziny na dobę, główną ulicą pielgrzymuje najdziwniejsza mieszanka ludzi. Prostytutki, bezdomni, artyści, dziwacy, obłąkańcy, marynarze i turyści. Tu znajdują się większość hosteli w mieście, a przed nimi rozciąga się długi szpaler samochodów sprzedawanych przez backpackersów. Sydney swoimi wysokimi cenami skazuje na spanie w dormitorium, czyli pokoju wieloosobowym. Po trzech tygodniach spędzonym w rozgrzanym vanie z psującą się klimatyzacją, gdzie wysoka temperatura wykończyła nasze telefony komórkowe był to i tak luksus.
Szczególnie, że dzięki temu wylądowaliśmy w jednym pokoju z Sheanem, Nowozelandczykiem, człowiekiem-zagadką. Krzepki pięćdziesięciolatek był chyba na wszystkich frontach wojennych świata ostatnich trzydziestu lat. W służbach bezpieczeństwa Nowej Zelandii walczył z kartelem narkotykowym w Kolumbii, bronił ludzi z plemienia Karen w Birmie. Jako najemnik prywatnej armii ochroniarskiej był w Afganistanie i Zimbabwe, z ramienia ONZ w Kosowie. W końcu ranny w Iraku zrezygnował z dalszej kariery wojskowej i stał się spokojnym informatykiem. W Sydney czeka na nową wizę do Wielkiej Brytanii a w międzyczasie chodzi na body building, koncerty muzyki poważnej i zwiedza galerie sztuki.
Jest piątek, wczesne popołudnie. Świeci słońce i wieje orzeźwiająca bryza. Spacerujemy wymuskanymi ścieżkami Ogrodu Botanicznego w Sydney. Z naprzeciwka biegnie zgrabna blondynka, za nią muskularny, opalony brunet, potem para umięśnionych staruszków. Widzę sznury uprawiających jogging ludzi nieustannie sunące w obu kierunkach. Jeszcze raz próbuję dojść jaki dziś dzień tygodnia. Piątek. Może święto państwowe, dzień wolny od pracy? Nic takiego. Mieszkańcy Sydney w przerwie na lunch robią sobie rundkę do Opery i z powrotem, potem liść sałaty i do roboty. Są opaleni, wysportowani, zdrowi i piękni.
W Ogrodzie Botanicznym tablica: „Przechodniu! Przytulaj drzewa, wąchaj kwiaty, rozmawiaj ze zwierzętami i wyleguj się do woli na trawie.” Co za cudowny kraj gdzie wszystko jest takie proste, dla ludzi, dla dobrego samopoczucia. Od razu pomyślałam o Łazienkach Królewskich, które w rzeczywistości wzbudzają podobne emocje co oglądane na pocztówce, bo można chodzić tylko po wyznaczonych ścieżkach. Na trawie całuje się para studentów. Pan w garniturze i krawacie karmi kanapką ibisa. Mały chłopiec jak zaczarowany przygląda się wiszącym do góry nogami wielkim latającym lisom, które upodobały sobie szczególnie ogromny mangowiec.
Powoli wyłania się budynek Opery, jak gigantyczne białe talerze ustawione w suszarce. Jak fale, jak wiatr, jak żagle, jak Sydney – sama esencja miasta. Nie jestem sobie w stanie wyobrazić innego kształtu dla tego budynku. Widać też Harbour Bridge.
„No worries, mate” (Nie ma problemu, stary) to najczęściej słyszane przez nas słowa. Aussie są uczynni, mili i nic nie stanowi dla nich problemu. Mają duży dystans do siebie, do świata. Pomimo faktu, że wiele wzorców czerpią ze Stanów Zjednoczonych pozbawieni są amerykańskiej egzaltacji, która zastąpiona jest tu raczej ironią.
Sydney to oczywiście plaże i surfing. Zauważyłam, że surferzy niezależnie od wieku i umiejętności, gdy przemieszczają się pieszo z deską surfingową z punktu A do punku B, to zawsze podskakują w lekkim truchciku. To chyba część bycia i życia surfera, jego chleb powszedni. Myślałam, że w Sydney zawsze świeci słońce, jakoś „słoneczne Sydney” to taki homerycki epitet. Właśnie zmierzaliśmy na dwie mityczne plaże miasta gdy niebo zasnuło się chmurami i Sydney akurat przez dwa dni, gdy też chcieliśmy być surferami i biegać w zwolnionych tempie z deską pod pachą po plażach i deptakach miasta, zerwało ze słońcem. To był zawód, ale jakoś się otrząsnęliśmy. Na południowej plaży – Manly odbywały się lekcje wychowania fizycznego i dziesiątki lolitek tratowało się nawzajem deskami surfingowymi między ogromnymi grzebieniastymi falami. Głośno przy tym chichotały i zdawały się mieć ogromną frajdę. A propos lolitek, nowo wprowadzone w Sydney mundurki szkolne dla dziewczynek (przynajmniej w niektórych szkołach) są niezwykle krótkimi kraciastymi luźnymi sukienkami. Nie ma protestów, i dzieci i rodzice są zadowoleni. Na północnej plaży, gwiazdy numer jeden wśród plaż Sydney – Bondi Beach – zaskoczyły nas pustki.
Tradycyjnie mijali nas uprawiający jogging ludzie, my z kolei minęliśmy kilka osób uprawiających na plaży jogę, dłużej zatrzymując się przy morskim basenie. Kilku pływaków dzielnie odpierało atak ogromnych, spiętrzonych fal wpadających z dużym impetem do basenu. Naszą uwagę przykuła maleńka miedziana rzeźba upamiętniająca Black Sunday, kiedy to…niespodziewanie o plażę uderzyło kilka gigantycznych fal przerywając tym samym jedne z pierwszych zawodów surferskich i powodując ogromne zamieszanie i panikę…stroje…
Resztę pobytu w zasnutym chmurami mieście spędzamy w Akwarium, gdzie z bliska przyglądamy się morskim stworzeniom. Najdłużej siedzimy w akwarium z rekinami. Ja w pamięci powtarzam gatunki mogące stanowić znikome, choć realne zagrożenie dla ludzi. W końcu już za chwilę obieramy kierunek Południowy Pacyfik skąd na pewno nie wyjedziemy bez kilku spektakularnych nurów.
Jemy z Sheanem lunch, ściska nas na pożegnanie i ostrzega przed kolumbijsko – panamską granicą tzw. durian land. Obiecujemy, że będziemy bardziej rozważni niż romantyczni. „Mam nadzieję, że nie będzie musiał tam jechać i wyciągać was z kłopotów. Jakby co, telefon macie.”
Półtora miesiąca w Australii szybko minęło. Za godzinę mamy samolot na krańce ziemi, a właściwie wody, bo lecimy 1700 km na wschód od Australii. Republika Vanuatu. Wyspy Szczęścia?
Agi

Widok z promu płynącego na słynną plażę Bondi.

Sydney widziane ze środka Muzeum Sztuk Pięknych.

Dom towarowy w centrum miasta.

Ibis w parku.

Plaża Manly.

Basen na plaży Bondi.

Harbour Bridge.

Bondi.

Ogród Botaniczny.

Gigantyczne akwarium w Sydney.
Wspaniale te Wasze teksty i jak zawsze nas poruszaja – pieknie oddajecie atmosfere tego wszystkiego co spotykacie po drodze , szkoda ze jestescie juz tak daleko… Teskno nam za Wami i dlatego czesto sprawdzamy czy cos nowego pojawia sie na stronie… szkoda ze nie mozemy na zywo sluchac Waszych opowiesci.. Jacek czasem zaluje ze nie zdazyl Wam o wszystkim opowiedziec , po pare razy wraca do opisow , ze skupieniem i usmiechem na ustach wczytuje sie jakby podrozowal razem z Wami ‚ …
Za Wami chyba jeszcze nie polowa , ale mysle ze mimo zmeczenia ( niewygoda w Australii dala sie chyba troche odczuc (?) ) nie spieszycie sie do zakonczenia tej wielkiej przygody (?) .. to dla Was chyba najbardziej odpowiednia pora do takich wyzwan – z wiekiem bardziej ostroznie patrzy sie na wiele sytuacji .. a zatem, jak sugerowal Sheanem , badzcie zawsze czujni !!
Sciskamy Was najserdeczniej i myslami bedziemy z Wami
H&J