Buenos Aires, 31 maja 2010
Myślę – Buenos. Widzę – mięcho. Najpierw widzę posadzkę w biało-czarną elegancką szachownicę w przestronnej, arystokratycznej restauracji i menu z drukiem imitującym odręczne pismo, a tam mięcho. Co prawda w każdej możliwej postaci, ale mięcho, nic więcej. W Argentynie rozróżnia się „carne” (mięso) od „pollo” (kurczak) i gdy ktoś oznajmia, że jest wegetarianinem to porteño (mieszkaniec Buenos Aires) najpierw się zdziwi, a potem przyjmuje, że osoba jada kurczaka, który nie jest przecież mięsem. Nawet najbardziej typowe śniadaniowe ciasteczka, małe rogaliki o wdzięcznej nazwie media luna (półksiężyc), które tak harmonijnie łączą się z marmoladą i pysznym cappuccino są pieczone na bazie (o zgrozo!) tłuszczu wołowego! Ale argentyńskie steki warte są wszelkiej ceny, nawet wyrzeczenia się ideałów, zarzucenia zdrowego trybu życia.
Żądny mięsa przyjezdny z Europy napotyka jednak pewien problem tuż na wstępie. Gdy dochodzi czas kolacji, około 19.00, udaje się on na ulicę. Tak, na ulicę, ponieważ w Buenos jest tyle restauracji, że wystarczy wyjść z domu, a zanim dojdzie się do najbliższego rogu człowiek napotka restaurację. Przypuśćmy, że jest już na ulicy, co więcej pod restauracją. Restauracja jest jednak zamknięta. Myśli sobie: „Co tam, znajdę inna knajpę, na pewno jest tu gdzieś w pobliżu.” Tyle tylko, że następna również jest zamknięta, podobnie jak trzecia, czwarta i dziesiąta. Dzień wolny od pracy? Argentyńskie święto narodowe? Nie. Otóż o godzinie 19.00 porteño jest tuż po podwieczorku, a do kolacji jeszcze dużo czasu. Restauracje otwierają około godziny 22.00, a goście zaczynają przybywać około 23.00. O ile Hiszpanie namiętnie jadają śniadania w swoich osiedlowych barach, o tyle Argentyńczycy udają się do swoich confiterías w porze naszej kolacji, żeby przekąsić lekką empanadę, trójkąt pizzy z ciągnąca się mozarellą, media luna, czy tradycyjne alfajores (dwa magiczne krążki ciasta kukurydzianego połączone dulce de leche oraz marmoladą o smaku morelowym, a to wszystko pokryte mleczną czekoladą). Ale wróćmy do mięch, bo to mięcho w Buenos rządzi.
Z kiszkami grającymi marsza doczekaliśmy niemal północy i poszliśmy na parrillada (grill, najczęściej chyba używane słowo w Buenos) do znanej restauracji „Lo de Jesus”, gdzie zamówiliśmy pół kilo mięcha. Gdy ogromny stek wylądował już na naszym stole sączyła się z niego krew. Zapomnieliśmy dodać, że prosimy o „al punto” (w sam raz), zamiast „jugoso” (soczysty). Kelner ponownie przyniósł nasz stek. Wzięłam niewielki kęs. Wtedy wołowin przestała być dla mnie mięchem i stała się mięsem, a potem mięskiem. Zaniemówiliśmy. Byłam tylko ja, mój talerz i rozpływający się w ustach stek. Do Buenos warto przyjechać nawet dla samej wołowiny.
Ameryka Południowa Argentyńczyków nie lubi. Za to, że są zarozumiali, że chcą wyglądać jak Europejczycy, że się wywyższają i są pijo (słowo, które podobnie jak angielskie posh nie ma dokładnego odpowiednika w języku polskim, chodzi jednak o bogactwo, z którym się ludzie obnoszą). Moje kontakty z ludźmi są jednak bardzo pozytywne. Często nas zagadują, opowiadają historie, częstują yerba mate (pobudzający napój ziołowy pity z jednego naczynia przez grupę znajomych).
Argentyńczyk jest znakomitym połączeniem tego co hiszpańskie, z tym co włoskie. Czy to mogło się nie udać? Czasami, gdy patrzę na porteños z daleka, to widzę gestykulującego Włocha i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że jeśli związałoby mu się ręce zamilkłby po prostu. W kategoriach urody Argentynki zasługują na swoją famę. Michał mówi, obracając się za co drugą miniętą na ulicy, że są takie wiotkie. Hmmm. Długowłose, zawsze uczesane, w pełnym makijażu, brązowych skórzanych botkach, z brązową elegancką torbą, zazwyczaj bardzo poważne i takie cholera wiotkie.
Krocząc po granitowych płytach chodnikowych dzielnicy Palermo, mijając szpaler wysokich drzew, ludzi w kawiarniach, jamón serrano wiszące w okiennych gablotach sklepów spożywczych czuję się jak w Madrycie. W centrum, spacerując wzdłuż otoczonej pięknymi neoklasycystycznymi kamienicami Avenida de Mayo wydaje mi się, że jestem w Paryżu. Bogata, pełna bardzo ekskluzywnych butików światowych marek, wyprowadzaczy psów, złotych kołatek do drzwi, portierów w garniturach i wyfryzowanych pań w średnim wieku w dużych przeciwsłonecznych okularach jest jak Mediolan. Artystyczne, gejowskie Palermo Viejo wydaje się być nowojorskim Soho. W turystycznej La Boca pełnej kolorowych domków, które wyglądają jak makieta, gdzie turysta może się bezpiecznie poruszać w obrębie trzech ulic, gdzie można zrobić sobie zdjęcie w tanecznej pozie z wystrojonym tancerzem tango i gdzie roi się od naganiaczy do restauracji, którzy opanowali wszystkie języki świata: „From Poland? Dzień Dobry. Lech Walesa. Smacznego. Obiad tanio.” czuję się jak w koszmarnym Sharm el Sheikh. Przekraczając szeroką Avenida 9 de Julio, która ma dziewięć pasów w jedną stronę i dziewięć w drugą czuję się jak w Buenos Aires sześć lat temu. Bo tak szerokiej jezdni, którą trzeba by pokonywać z dwoma przerwani na czerwone światło nie ma chyba nawet Pekin. Buenos Aires wciąga i wyżyma, wyciska z człowieka całą energię. Nie ma drugiego tak absorbującego miasta na świecie.
Z przykrością stwierdzam, że pierwszy kontakt z danym miejscem jest niepowtarzalny i na wagę złota. Podczas kolejnej wizyty naturalnie poznaje się głębiej dane miejsce, poszerza wiedzę, pogłębia interesujące tematy, ale to już nie to samo. Tą świeżość odkrycia przeżywa się tylko raz. Tak Buenos widziałam za pierwszym razem:
„To jest miasto z duszą, ono oddycha, czuje, myśli, po prostu żyje. Trochę smutne, nasycone melancholią, może bólem. Tango unosi sie w powietrzu, napięcie wiruje nad głowami.(…) Ten taniec ma w sobie tyle prawdy, nie wiedzy, a prawdy życiowej, doświadczenia, dnia codziennego, a zarazem wyrafinowania. Najlepsi tancerze nie są ani młodzi, ani piękni, ani zgrabni. Są niesłychanie prawdziwi. Tańczą ze wszystkimi swoimi problemami: obiadami do ugotowania, kochankami, dziećmi, które nie chcą się uczyć, bezrobociem, biedą. Jednocześnie są tak doskonali w swoim tańcu, tak ekskluzywni i nieuchwytni. I tak pięknie ze sobą w tym tańcu rozmawiają, tak siebie mocno chcą. 80% Buenos to tango, ale jest jeszcze 20%.”
Chciałoby się powiedzieć, że te pozostałe 20% to mięcho, ale Buenos to cała galaktyka.
Agi
No to mam odpowiedż na swoje pytanie dlaczego Ameryka Południowa tak Was zachwyca .Świat w pigułce plus pyszne mięsko plus gorące rytmy.
Przekunuje mnie to , pozostaje samej sprawdzić:))
Z każdego zdania bije Wasz dobry nastrój i wreszcie mam wrażenie , że zamieniliście survival na odrobinę bezpiecznej ,
łatwej i nieco wygodniejszej przyjemności.Ciekawe czy Wam się znudzi szybko i co wymyślicie ,żebyśmy znowu troszke sie poemocjonowali i zazdościli Wam skoku adrenaliny.
Na razie my spokojnie czytamy a Wy bawcie się dobrze w rytm salsy i tanga.
PS . Agi w La Boca wygląda jak wspólczesna Evita:))) -divina!
Kochana Kasiu!
Strasznie jesteśmy wdzięczni za Twoje komentarzowe wsparcie!
Ameryka Łacińska jest nam bliska, ponieważ jest pełna ludzkich emocji, wszędzie wibruje muzyka, ludzie uwielbiają się bawić, mają dystans do życia, pojęcia czasu i obowiązku. Ameryka Południowa ma po prostu „sabor”, czyli smak. Te spojrzenia, gesty, beztroska.
Moja miłość do tego kontynentu zaczęła się wiele lat temu od salsy, która do dziś często towarzyszy mi od śniadania po kolację. Potem były podróże – najpierw Meksyk (z ciężkim plecakiem, 21 wiosnami i przyjaciółką niezbyt rozważnie rozpoczęłyśmy naszą przygodę od okrytego złą sławą Ciudad Juarez), potem kraje Ameryki Południowej z całym wachlarzem ekstremalnych emocji. W końcu nieco naciągnięty ale jak się okazało skuteczny list motywacyjny z prośbą o stypendium naukowe w Madrycie. W końcu Wonsu wyciągnięty z latynoskiej imprezy rozświetlającej ponurą, zimową Warszawę, który jak się okazało też mieszkał w Hiszpanii i biegle mówi w tym języku.
Witam Was! Nie wiem co takiego macie w sobie ale Wasze podróże i opisy tych wojaży plus zdjęcia są niesamowite. Pomijając lekkość waszych opowiadań które czytam jednym tchem muszę przyznać ze naprawde porywacie 😀 Tymbardziej cieszę się ze tak dużo opisujecie tutaj przeżyć z boskiej ameryki południowej, której klimat jest po prostu niesamowity i na samą myśl o tym mam przed oczami mnóstwo charakaterycznych miejsc i wydarzen. Ale tu nie o mnie mowa. 😉 gratuluje Wam serdecznie i szczerze zazdroszczę i życzę powodzenia w dalszym odkrywaniu świata :)pzdr 🙂