Mt. Cook National Park, 13 maja 2010
Podróżując po południowej wyspie rzadko spotykamy ludzi. Mijamy dosłownie kilka samochodów dziennie, najczęściej są to turystyczne campery.
Podbijając statystyki turystyczne miejsc must see Nowej Zelandii zapisujemy się na przechadzkę po lodowcu Franciszka Józefa. Wbijamy się, podobnie jak pozostałe 50 osób, które również postanowiło pospacerować po lodzie, w czarne spodnie, niebieskie kurtki i cuchnące , mokre buty. Dzielą nas na 4 mniejsze drużyny. Na czele naszej stoi znudzony, zupełnie nieudacznie udający entuzjazm przewodnik z odmrożonymi, czerwonymi dłońmi i rozwianą czupryną. Michałowi wyraz jego twarzy kojarzy się z Ymishem z „Bravehearta”. Żeby uniknąć zderzenia poszczególnych drużyn i ogólnego zamieszania co chwilę robi nam pogadanki o życiu lodowców. Nie rozumiemy z nich ani słowa oprócz ostatniej sentencji „I hope it makes seeeeeeeense for ya, OK.?” z obrzydliwym, prostackim, nowozelandzkim akcentem, który nawet przy irlandzkim brzmi jak bełkot. Początkowo niezadowoleni z tego, że staliśmy się częścią masówki turystycznej i mgły która zupełnie skryła rozreklamowany lodowiec, maszerujemy szeroką kamienistą doliną rzeczną. Gdy dochodzimy do lodowej pokrywy chmury się rozstępują i wyłania się potężny jęzor alabastrowego lodowca. Podczas kolejnej pogadanki naszego przewodnika zakładamy raki i zaczyna się zabawa. Wspinaliśmy się krok po kroku przekraczając głębokie szczeliny, klucząc między wąskimi lodowymi korytarzami i wchodząc po wyciętych oskardem przez naszego bełkoczącego lidera lodowych schodach. Wycieczka sprawia mi ogromną frajdę! Od tamtej pory coraz częściej zastanawiam się kiedy ponownie włożę raki. Śnię o wysokich górach.
Zauroczeni tą lodową krainą udajemy się do Parku Narodowego Mount Cook, gdzie w paśmie Alp Południowych znajduje się najwyższy szczyt Nowej Zelandii – Mt. Cook (3755 m n.p.m.). Jako fanka kapitana bardzo się cieszę, że chociaż w ten sposób został uhonorowany, ponieważ wśród Maorysów nie cieszy się zbyt dużą sympatią, a jego nieliczne pomniki pokryte są często graffiti. Jedna trzecia powierzchni parku pokryta jest wiecznym lodem. Między innymi tym lodowcom swój ogromny sukces i międzynarodową sławę zawdzięcza pewien nieśmiały, zakompleksiony nowozelandzki pszczelarz. Dziś bohater narodowy, Sir Edmund Hillary, który na Mt. Cook i innych okolicznych szczytach opanował sztukę wspinania się po lodzie co dało mu przewagę techniczną nad wieloma wspinaczami lat 50. My ze względu na porę roku i niewielkie doświadczenie robimy tylko kilkugodzinną eskapadę do jęzora lodowca Hooker zatopionego w szarym, gęstym jeziorze po którym pływają niewielkie góry, a raczej pagórki lodowe. Prosto stamtąd udajemy się do Centrum Alpinistycznego im. Sir Edmunda Hillarego mieszczącego się w luksusowym, choć ascetycznym i doskonale wpisanym w krajobraz hotelu Hermitage, pełnym japońskich turystów. W muzeum poświęconym Edowi, którego portret widnieje nawet na pięciodolarowym banknocie nowozelandzkiego dolara, oglądam fascynujący film dokumentalny o życiu alpinisty. Dokument ogląda się jak film sensacyjno-przygodowy, a Hillary swoim życiorysem mógłby obdarować kilka osób.
W drodze do Christchurch dopełniamy lodowe doświadczenia pysznymi hokey pokey zatrzymując się w dairy, czyli mleczarni. Dairy, obecna w każdym niemal miasteczku Nowej Zelandii jest niewielkim wielofunkcyjnym punktem usługowym, który swoją sławę zyskał dawno temu, gdy w purytańskiej jeszcze Nowej Zelandii były jedynymi punktami gastronomicznymi otwartymi w niedzielę. Czasy się już zmieniły, ale dairies wciąż cieszą się ogromnym powodzeniem, szczególnie wśród dzieciaków wracających ze szkoły które tłumnie szturmują niewielkie sklepiki. „Mleczrania” słynie głównie z produktów mleczarskich, a przede wszystkim z domowej roboty lodów, wśród których oryginalnie kiwi jest hokey pokey, czyli waniliowe lody z kawałkami karmelu. Uśmiechnięta młoda dziewczyna z wysiłkiem nabiera kulkę mocno zmrożonego lodu z papierowych kartonów, następnie silnymi uderzeniami ubija twardą słodką masę na kruchym, raczej pozbawionym smaku wafelku. Zaraz potem nakłada kolejną ogromną kulę budują w ten sposób gigantyczna słodką wieżę. Oprócz lodów można tu zjeść pies z wołowiną lub baraniną, nadziewaną na patyk parówkę w cieście, czy najpopularniejsze wśród Kiwi fish and chips. Jedząc lody podziwiamy niewielki kamienny kościół w otoczeniu żółto i czerwono listnych, jesiennych drzew odbijających się w turkusowych wodach jeziora Tekapo.
Niezależnie od tego, czy Aotearoa powstała w wyniku gigantycznej kopulacji Ojca Niebo i Matki Ziemi jak wierzą Maorysi, czy też za sprawą Boga Stwórcy w co zapewne wierzą nieliczni biali chrześcijanie (w Nowej Zelandii jest bardzo wysoki odsetek ateistów) jest na pewno cudem natury, skondensowanym zbiorem tego co na kuli ziemskiej najpiękniejsze. Zrozumiałam jednak, że to czego szukam w podróżach to ludzie, a w Nowej Zelandii ludzi jest ich tak niewielu.
Agi
Te 3 nowe wpisy z Nowej Zelandii to jak prezent niespodzianka dla mnie , bo tak sie martwiłam , ze z NZ już koniec w Waszych opowieściach:( a byłaby duża strata, bo opowieści i zdjęcia piękne. Czy już Wam pisałam? , że fotograf mnie zachwyca ,
ma takie poetyck-czułe oko.
Teraz lepiej , ale faktycznie ta pustka jest jakaś nie na ludzką miarę , przygnębiająca i odbierająca urodę temu zakątkowi świata. Choć może ta pustka pozwala na niezakłóconą bliskość ze stworzycielem świata , kimkolwiek by nie był albo nawet więcej na najbliższą możliwą Waszą biskość:)
Agi czy pisownia „diary” zamiast „dairy” jest miejscowa , czy to tylko literówka?
Dzięki za sporą porcję Nowej Zelandii, to niewielki kawałek świata, ale wart opisania i obejrzenia. Dzięki za wspaniałe zdjęcia, bogactwo tamtejszej natury jest nie do ogarnięcia. Pejzaże z fiordami i górami przypominają mi nieco Norwegię, w której miałam szczęście być.To fantastycznie, że można się tak bez reszty zatopić w przyrodzie i stopić z nią w jedno, ludzie oczywiście też ważni, ale w pewnych chwilach mogli by być dysonansem… Pozdrawiam gorąco
Monika
Hope everything goes your way