Nowy Jork, 16 grudnia 2010
Policjant mierzy mnie wzrokiem i pyta:
-Dowód osobisty proszę.
-Mam tylko paszport.
– Skąd jesteś?
– Z Polski.
-Jak długo w Stanach?
– Od czterech godzin.
– I już złamałeś prawo?!
K’mon, mówię grzecznie do oficera. Niech pan zobaczy. To jest mój weekly ticket na metro. A żona ma taki sam. Dzisiaj kupiliśmy oba. Były dosyć drogie więc nie po to na nie wydaliśmy kasę, żeby teraz dostać mandat za wejście na peron awaryjnymi drzwiami. Bilet nie działa, przeciągnąłem go chyba sto razy przez cztery bramki. A później wyskoczył napis, że dopiero co go użyłem i muszę czekać dwadzieścia minut. Nie było nikogo z obsługi w pobliżu. Agi już czekała od dobrych kilku minut po drugiej stronie, ludzie wbiegają i wybiegają drzwiami awaryjnymi, które piszczą cały czas. No więc też wszedłem.
Oficer jest nieugięty, coś tam skrobie na blankiecie. Widzę że mandat. Proszę jeszcze raz, w odpowiedzi wręcza mi kartkę. Maksymalna stawka – 100 dolarów. Pewnie na premię ciuła. To nie fair, mówię. Nie martw się, uśmiecha się sztucznie. Na odwrocie mandatu masz telefon. Zadzwoń tam jutro, powiedz im że jesteś turystą to ci anulują. Odchodzi, patrzę na rewers a tam numer z adnotacją „można zadzwonić w celu przełożenia rozprawy w sądzie grodzkim”. Teraz już jestem pewien, że gliniarzowi brakowało jednego mandatu do premii dziennej!
Za 100 dolarów można dobrze żyć przez tydzień w Nepalu. Zgniatam mandat i chowam go do kieszeni.
Nowy Jork oznacza koniec. Nieuchronnie, nieustępliwie i nieubłaganie zbliżający się powrót. Spędzamy całe dnie włócząc się wietrznymi ulicami-dolinami Wielkiego Jabłka. Zastanawiam się jak to możliwe. Dopiero siedzieliśmy w wygodnym boeingu mknącym po cichym, nocnym niebie Europy w kierunku Indii. Nasza podróż trwała dłużej niż zakładaliśmy a i tak zdaje się najwyżej mrugnięciem oka. Coś mnie ściska w żołądku na myśl że niedługo przestanę się martwić gdzie będę spał dzisiejszego wieczoru, że nie będę mógł spontanicznie zmienić kierunku w którym podążam. Że grzałkę i pasek z wewnętrzną kieszenią na pieniądze wepchnę na dno szafy a na to wszystko rzucę nasze śpiwory. Że trzeba będzie robić zakupy w sklepie na dłużej niż jeden dzień a wychodząc z domu nie będę musiał przypinać całego dobytku łańcuchami do mebli, żeby były tam po moim powrocie.
Na twarzach mieszkańców Nowego Jorku widzę miejsca, w które dotarliśmy. Wychodząc z indonezyjskiego baru, dziękując za pyszne gado gado, rzucam do właścicielki „terima kasih” (dziękuję). I widzę niewysokich łowców głów z Timoru, jak idą w sarongach drogą do wioski, pomiędzy łanami kukurydzy. Siedząc w eleganckiej kawiarni na Upper East Side z Australijką pracującą w jednej z nowojorskich galerii sztuki współczesnej, tłumaczę jej polskie prawo spadkowe (została powołana w testamencie do spadku w Polsce) słucham jak zadaje mi pytania swoim akcentem z krainy Oz. I widzę nas w rozklekotanym vanie, jak jedziemy po czerwonej, popękanej od żaru ziemi przez strefę Woomera. Dyskutując z latynoskim taksówkarzem o najnowszej płycie Aventury, królów bachiaty, pytamy go skąd jest. Ekwador. I widzę oszronione brwi Agi w burzy śnieżnej na lodowcu, na drodze do krateru Cotopaxi. Kupując prażone orzechy na stoisku na 5th Avenue od zmarzniętego Indusa, próbuje odgadnąć, czy spontaniczny ruch głowy oznacza „tak”, czy „nie”. I widzę ognisko na pustyni Thar o zmroku, pod granicą z Pakistanem. I tak ciągle.
Jednak dzwonię na numer podany przez policjanta. Długo nikt nie odbiera a potem słyszę automatyczną sekretarkę:
Your call is very important to us. Please hold on a line.
Trwa to kilka minut, potem zrezygnuję. Pewnie funkcjonariusz jest zajęty donatem z potrójną czekoladą.
Mandatu nie zapłaciłem, przechytrzyłem FBI i CIA. Udało mi się wejść na pokład samolotu do Polski. Mam tylko nadzieję, że będę mógł wrócić do Stanów, przecież to doskonały punkt przesiadkowy do wielu krajów. A planów podróżniczych mamy jeszcze więcej niż przed rokiem.
Michał

Widziane z Empire State Building.

Tylko jedna osoba trwa nieporuszona wobec tempa życia w Nowym Jorku.


Xmas shopping spree.

Zima.

Wreszcie kraj, w którym schoolbusy naprawdę wożą dzieci do szkoły. W tle muzeum Guggenheima.

Stypa w Central Parku.
Michalku. Lzy mi sie cisna do oczu czytajac kazde zdanie. Nawet teraz, gdy jestescie juz blisko. I tak bylo, czytajac kazdy ze sto kilka odcinkow, bez znaczenia czy byl to twoj czy Agi wpis. Dzieki blogowi bylam z Wami przez wszystkie dni tej przydlugiej podrozy poslubnej. Dziekuje Wam bardzo za niesamowity wysilek..wiem,ile kosztowalo Was napisanie kazdego odcinka. Pisaliscie okradajac siebie z odpoczynku, zabawy,snu..wiem nawet, ze jedyne nieporozumienia miedzy Wami powstawaly czasami tylko przy selekcji zdjec. Chec dzielenia sie z nami wszystkimi pozostawionymi w domu wygrywala za kazdym razem z waszym zmeczeniem. Uwazam to za naprawde duze poswiecenie.
Kocham Was, i lekkim niepokojem ale i podnieceniem czekam na czas Waszego nastepnego urlopu.
Klara
No teraz to i mnie się chce płakać:(,
a tak naprawde nie ma przecież powodu.Wszystko powiodło się wspaniale,zdaliście na 6 trudny egzamin i to nie jeden w czasie tej podróży,
mieliście przygody, przyjemności , radości , satysfakcję a także trudne momenty stresu i choroby, macie cudowne wspomnienia i doświadczenie .Baliśmy sie o Was, jak będzie Wam w czasie podrózy i co się wydarzy ,a także co będzie jak wrócicie.Zupełnie niepotrzebnie 🙂 już wiemy , ze przy następnych podrózach możemy spokojnie czekać na kolejne wpisy.
Znacie moje zdanie na temat blogu, czytałam regularnie i komentowałam ,wysyłałam i prosiłam o sms-y , zachęcałam do myślenia o ksiące i jestem pewna , że to świetny materiał.
Ciągle trzymam kciuki 15.02, ale to i tak nie ma znaczenia.Osiągnięty czwarty wynik w konkursie ,ale przede wszystkim liczba wejść na stronę to wystarczający powód do satysfakcj i zachęta do pisania.Gratulujemy i jeszcze raz dziękujemy za całoroczną pracę i poświecenie przy pisaniu. Czekamy na spotkanie i pokaz slajdów.
Zyczę Wam wielu ciekawych i fascynujących podróży i pięknego codziennego życia!!!!